Matej Kazijski: w Japonii przeżyłem szok kulturowy, kulinarny i siatkarski
Jeden z najlepszych i najbardziej rozchwytywanych przyjmujących. Przez wiele lat wiernie towarzyszył siatkarskim szlakom Radostina Stojczewa. W kończącym się sezonie poszedł własną drogą, aż do Japonii. - Chciałem trochę odświeżyć umysł, zdystansować się od bardzo wyczerpujących rozgrywek ligi włoskiej, zmienić środowisko - zdradził przyczyny wyjazdu do Kraju Kwitnącej Wiśni.
PLUSLIGA.PL: Diatec Trentino pokazał się z bardzo dobrej strony w Final Four Ligi Mistrzów. W finale przegraliście z Zenitem Kazań, ale przed turniejem to drugie miejsce pewnie wzięlibyście w ciemno?
MATEJ KAZIJSKI: Czy ja wiem? Wprawdzie w krakowskim turnieju zagrały trzy drużyny uważane za lepsze od naszej i na pewno nie byliśmy stawiani w gronie faworytów, to jednak w półfinale zagraliśmy fantastyczny mecz. Byliśmy też bardzo blisko pokonania Rosjan i tuż po finale czuliśmy spory niedosyt, byliśmy źli i rozczarowani. Od trzeciego seta Zenit grał koncertowo, a naszej drużynie zabrakło chyba odrobiny szczęścia w kilku sytuacjach - piłka spadła tuż za linią, ktoś przypadkowo dotknął siatki. Niemniej, z perspektywy czasu trzeba uznać ten srebrny medal za sukces.
Pewnie był pan zły, że nie mógł pomóc kolegom?
MATEJ KAZIJSKI: To był mój piąty turniej finałowy Ligi Mistrzów z Trentino, ale pierwszy, w którym nie mogłem zagrać i proszę mi wierzyć, że było to jedno z najgorszych doświadczeń w mojej karierze. Niestety, przepisy są nieubłagane, za późno dołączyłem do zespołu i nic nie można było już zrobić.
Trento miało w tym roku mocno odmienioną drużynę, której grę prowadził dziewiętnastolatek. Mimo to zespół preznetował dawny charakter i charyzmę. Jak to możliwe? Ile w tym zasługi trenera Stojczewa?
MATEJ KAZIJSKI: W tym roku był to taki zespół, po którym można było spodziewać się wszystkiego. Myślę, że gdyby nie plaga kontuzji, Trento prezentowałoby się znacznie lepiej w końcówce sezonu. Szkoda, że tej energii i zapału z Final Four nie udało nam się przenieść na włoskie boiska i bardziej powalczyć z Modeną o finał. Jeśli chodzi o Radostina Stojczewa, nieustannie powtarzam, że praca z nim nie jest łatwa. Ma dość specyficzny sposób motywowania do walki, ale przeważnie skuteczny. Proszę popatrzeć jak pod jego okiem rozwinął się Simone Giannelli. Mam nadzieję, że dla tego młodego rozgrywającego to dopiero pierwszy krok w stronę naprawdę wielkiej kariery.
Nie żałuje pan, że zamiast zostać w Italii i walczyć z Trento o ważne laury, pojechał pan do Japonii?
MATEJ KAZIJSKI: Szczerze mówiąc, nie. To była osobista decyzja. Z jednej strony, chciałem trochę odświeżyć umysł, zdystansować się od bardzo wyczerpujących rozgrywek ligi włoskiej, zmienić środowisko. Z drugiej, kierowała mną ciekawość. Wielokrotnie byłem w Japonii z reprezentacją Bułgarii i za każdym razem ten kraj wywierał na mnie ogromne, pozytywne wrażenie. Chciałem pojechać tam na dłużej, bardziej poznać kulturę i ludzi. No i nadarzyła się okazja. Muszę przyznać, że było to fantastyczne doświadczenie.
Co wywarło na panu największe wrażenie?
MATEJ KAZIJSKI: Japonia to zupełnie inny kraj niż wszystkie inne, w których dotąd miałem okazję grać. Na dzień dobry doznałem szoku kulturowego, bo ludzie zachowują się tam totalnie inaczej niż w Europie. Kolejny szok, to sfera kulinarna. Początkowo miałem problem, aby wybrać dla siebie odpowiednie jedzenie, próbowałem, testowałem. No i na koniec siatkarski szok, a raczej organizacyjny. Byłem w zespole jedynym obcokrajowcem i spoczywała na mnie ogromna odpowiedzialność. Traktowali mnie trochę w kategoriach zbawcy, zawodnika, który ma zdobywać mnóstwo punktów. Niemniej, wszyscy bardzo mi pomagali, byli życzliwi i gościnni. Właściwie o nic nie musiałem się starać, zupełnie inaczej niż w Europie.
Ale przyzna pan, że poziom japońskiej siatkówki nie zachwyca?
MATEJ KAZIJSKI: Niestety, szczególnie w porównaniu do ligi włoskiej. W ciągu ostatnich kilku lat znacznie spadła w Japonii popularność siatkówki, szczególnie męskiej. Żeńska cieszy się niesamowitą popularnością, ale też i reprezentacja osiąga więcej sukcesów. Trzeba jednak oddać, że Japończycy bardzo chcą zmienić ten niekorzystny trend. W pierwszej kolejności stawiają na podniesienie poziomu reprezentacji, ale widać także, że pracują nad poprawą jakości siatkówki klubowej. Z tego, co zostało mi powiedziane, tegoroczne rozgrywki ligowe śledziło znacznie więcej kibiców niż zeszłoroczne. Na meczach mojej drużyny za każdym razem było 2-3 tysiące kibiców, a rywalizację finałową przyszło obejrzeć nawet więcej. Tak więc całkiem niezła oglądalność, a do tego świetna atmosfera na trybunach.
To dlatego Japończycy wykładają ogromne pieniądze, by sprowadzić do siebie największe gwiazdy? Chcą przyciągnąć uwagę kibiców?
MATEJ KAZIJSKI: Są to trochę naczynia połączone. Europejską siatkówkę dopadł kryzys, kontrakty poszły znacznie w dół. To stworzyło możliwość i jednocześnie pokusę, by spróbować sił w innych krajach, poza Starym Kontynentem - w Japonii czy Chinach.
Dopytuję o Japonię nie bez powodu. Reprezentant Polski Bartosz Kurek otrzymał stamtąd intratną ofertę. Co pan doradziłby naszemu atakującemu?
MATEJ KAZIJSKI: To zależy jakie stawia przed sobą cele. Wśród korzyści na pewno należy wymienić fakt, że rozgrywki nie są zbyt wymagające i nie straciłby wielu sił. Gra w nich tylko osiem drużyn i z każdą rywalizuje się trzykrotnie, czyli inaczej niż w ligach europejskich. Największym mankamentem pobytu w Japonii jest natomiast odległość. Nikt z Europy tam nie przyjeżdża i nikt nie widzi jaką dyspozycję prezentuje zawodnik To może spowodować utratę dobrego kontraktu w Europie w kolejnym sezonie.
Na czas włoskich play offów dołączył pan do Trentino. Brakowało panu siatkówki na wysokim poziomie, czy też ze względu na przywiązanie i sympatię do tego klubu?
MATEJ KAZIJSKI: Dołączyłem do zespołu, żeby pomóc chłopakom w końcowej fazie rywalizacji o scudetto. Klub miał kłopoty kadrowe, związane z wieloma kontuzjami. Muszę tutaj zaznaczyć, że jestem wdzięczny włodarzom japońskiego JTEKT Stings, którzy zezwolili mi na wyjazd do Włoch, bo wciąż przecież jestem związany z nimi kontraktem, a sezon jeszcze się nie skończył. Dograłem sezon z Trentino i wróciłem do Japonii by zagrać jeszcze kilka meczów w Pucharze „Czarnego Orła”.
Zostanie pan tam na kolejny rok?
MATEJ KAZIJSKI: Tego jeszcze nie wiem. Mam kilka innych ofert, praktycznie z całego świata. Mam też trochę czasu na przeanalizowanie ich i podjecie decyzji.
Wiem, że wspólnie z trenerem Stojczewem prowadzi pan w Bułgarii szkółkę dla najmłodszych adeptów siatkówki. Przerwę w rozgrywkach poświęci pan na pracę z młodzieżą czy wyłącznie na odpoczynek?
MATEJ KAZIJSKI: Na pewno będę odpoczywał tak długo, jak tylko będzie to możliwe. Przez wiele lat, grając w kadrze narodowej praktycznie w ogóle nie miałem czasu na odpoczynek. Teraz staram się nadrobić te zaległości. Co się tyczy naszego projektu związanego ze szkółką siatkarską, dla mnie to raczej melodia przyszłości. Chociaż sam projekt już wystartował i jego zadaniem jest pomoc w rozwoju rodzimej siatkówki. Dodam, że jest to bardzo dobrze zorganizowana i wyposażona szkółka.
Bułgarska kadra przechodzi teraz zmianę pokoleniową. Pana zdaniem, macie potencjał w młodzieży, by stworzyć drużynę na miarę tej, która całkiem niedawno zdobywała medale?
MATEJ KAZIJSKI: W bułgarskiej kadrze nigdy nie było takiej gruntownej zmiany generacji. Wszystko odbywało się raczej łagodnie, odchodził jeden - dwóch starszych zawodników, a na ich miejsce wskakiwali młodzi. Jednak w historii światowej siatkówki zdarzały się sytuacje, w których zmiany dokonywały się totalnie - starsza zmiana kończyła karierę praktycznie w całości i nie było wyjścia, musiała nastać młodsza. W takich przypadkach była to jakby naturalna kolej rzeczy.