Samuels Blackwood: zrobiliśmy swoje
Ponad siedem tygodni poza domem. Hotel, lotnisko, hala - to niedawna siatkarska rzeczywistość reprezentacji Kuby, która tegoroczną Ligę Światową zakończyła na ósmej pozycji. - Plan był taki, żeby zakwalifikować się do Final Eight. Zrobiliśmy co było w naszej mocy - ocenia selekcjoner wicemistrzów świata.
PlusLiga: Ostatnie miejsce w Final Eight Ligi Światowej to chyba wynik poniżej pana oczekiwań?
Orlando Samuels Blackwood: Na trzy tygodnie przed startem Ligi Światowej straciliśmy trzech podstawowych graczy i musiałem szybko uzupełnić skład oraz wdrożyć nowych zawodników. Moja drużyna jest bardzo młoda, ze średnią wieku najniższą w całej stawce, dlatego przed startem LŚ nie stawialiśmy sobie zbyt wygórowanych celów - chcieliśmy zagrać w polskim finale, to wszystko. Mamy w sobie wiele pokory, wiemy, że ten turniej w Gdańsku był dla nas doskonałą lekcją siatkówki.
- Turniej mógł się skończyć dla Kuby zupełnie inaczej, gdyby pana podopieczni wytrzymali presję w inauguracyjnym pojedynku z Brazylią.
- Tego meczu najbardziej szkoda. Byliśmy blisko wygranej za 3 oczka, zabrakło doświadczenia, straciliśmy zimną krew w końcówce 3. seta. Potem doświadczeni Brazylijczycy dali nam niezłą szkołę. Ta lekcja na pewno zaprocentuje w przyszłości. W końcu przyjedzie taki dzień, gdy pokonamy Brazylię. Generalnie jednak, jestem usatysfakcjonowany występem mojej kadry w Lidze Światowej. Zrobiliśmy tyle, ile mogliśmy zrobić.
- To był morderczy maraton dla pana podopiecznych - 7 tygodni poza domem.
- Powiem szczerze - to było szaleństwo. Ja sam ciężko znosiłem kolejne tygodnie na wyjeździe, a co dopiero moi młodzi podopieczni. Mam nadzieję, że to był pierwszy i ostatni tego typu eksperyment.
- Jak wyglądało to organizacyjnie?
- Cały czas nocowaliśmy w hotelach, tak jak to zwykle bywa w sesjach wyjazdowych LŚ. Sporo czasu spędzaliśmy na lotniskach, bo podróże z Europy do Korei do najkrótszych nie należały. Na treningi praktycznie nie mieliśmy czasu, ani miejsca, bo hale treningowe udostępniano nam tylko w wymiarze określonym przez FIVB, nic ponadto.
- Taki, nieco koczowniczy tryb życia z pewnością wpłynął na dyspozycję psychiczną pana zawodników?
- Przed wszystkim problemem było utrzymanie właściwego meczowego rytmu. Bez regularnych treningów, szlifowania szwankujących elementów, trudno wzbić się na najwyższy poziom.
- W tej długiej podróży był siatkarzom bardziej ojcem czy raczej surowym mentorem?
- Czasami byłem jak ojciec, czasami jak wymagający nauczyciel. Nie da się inaczej, o dyscyplinę należy dbać. To bardzo młodzi chłopcy i czasami nie rozumieją co dla niech jest najlepsze. Nie ukrywam, że mam w grupie "buntowników”, którzy chcieliby pożyć na wyjazdach jak nastolatki na wakacjach - wtedy staję się surowym stróżem porządku. Ale głównie opieram swoją pracę na pokazywaniu im dobrych wzorców, nieustannym tłumaczeniu. Oni mają świadomość, że jeśli się nie podporządkują, nigdy nie osiągną poziomu mistrzów.
- Na kapitana swojej drużyny wybrał pan 17- letniego Leona, który w ułamku sekundy z wiecznego buntownika zmienił się w dojrzałego, odpowiedzialnego gracza.
- Wybrałem Leona jako czwartą opcję. Wcześniejsze trzy nieoczekiwanie odpadły. Przyznam otwarcie, że metamorfoza Leona zaskoczyła także mnie. To faktyczne był nieco butny, charakterny siatkarz. Z chwilą, gdy został kapitanem drużyny narodowej, stał się innym człowiekiem - jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Tak naprawdę to bardzo poczciwy chłopak i bardzo szybko dojrzał do swojej roli.
- Wspomniał pan o trzech zawodnikach, których zabrakło w LŚ. Co się z nimi teraz dzieje?
- Nie wiem, nie interesuje mnie to.
- Jest cień szansy, że w przyszłości wrócą do reprezentacji?
- Nie sądzę.