Michał Masny: czas coś wreszcie wygrać
- Generalnie jestem w Polsce już długo, z chłopakami znamy się bardzo dobrze. Wszystko jest w porządku, aklimatyzacja przebiegła bez problemów praktycznie od pierwszego treningu - mówi rozgrywający Michał Masny, który od tego sezonu gra w Jastrzębskim Węglu
Marcin Fejkiel: To jest już Twój siódmy rok w Polsce. Sam przyznajesz, że nasz kraj to Twój drugi dom. Ale tak blisko swojego domu rodzinnego jeszcze chyba nie pracowałeś. Czy to właśnie niewielka odległość Jastrzębia-Zdroju od Żyliny była argumentem decydującym przy wyborze oferty Jastrzębskiego Węgla?
Michal Masny: Nie ukrywam, że był to jeden z powodów, ale oczywiście w pierwszej kolejności brałem pod uwagę sportowe aspekty. Wiadomo, że Jastrzębski Węgiel jest bardzo dobrym klubem, który zawsze ma duże aspiracje i to mi odpowiadało.
- Pewnie niewielu kibiców o tym wie, ale nie jest to Twoje pierwsze „podejście” do jastrzębskiego klubu.
- Kiedyś tam miały miejsce już tego typu rozmowy, ale to było z dziewięć lat temu, może nawet więcej. Z tego co pamiętam, to jastrzębski klub na szybko potrzebował rozgrywającego, bo wiem, że był jakiś kłopot. Ja jednak wtedy miałem już podpisaną umowę w Czechach, tak że nic z tego nie wyszło.
- Jesteś wicemistrzem Austrii, dwukrotnym mistrzem i brązowym medalistą Czech, natomiast w Polsce nie udało Ci się jeszcze wywalczyć żadnego „krążka”. Jastrzębski Węgiel zwykle walczy o najwyższe cele, więc domyślam się, że wierzysz w to, iż właśnie w Jastrzębiu zdołasz wzbogacić swoją medalową kolekcję.
- Chciałbym bardzo. Czas coś wreszcie wygrać! Nasz zespół wygląda bardzo dobrze i mamy wszystko ku temu, by osiągnąć dobry wynik. Biorąc pod uwagę ostatnie lata, mogę powiedzieć, że Jastrzębie było moim koszmarem (śmiech). Grałem przeciwko jastrzębskiej drużynie ćwierćfinały i mecze o medal, i nigdy nie udało mi się zdobyć tego medalu. Ale skoro już jestem tutaj, to ten problem mam z głowy (śmiech).
- W zeszłym sezonie Delecta Bydgoszcz, w której grałeś, stworzyła wraz z Jastrzębskim Węglem pasjonujące widowiska w walce o brąz PlusLigi. Wy jako drużyna praktycznie przez cały sezon byliście chwaleni za to, że potraficie odbierać punkty wielkiej czwórce. Zaszliście w lidze wysoko, ale na koniec jednak zostaliście bez medalu. Pozostał niedosyt?
- Pozostał, ale cały ten sezon był fajny, zarówno jeśli chodzi o zespół, jak i wyniki. Myślę, że mogliśmy być zadowoleni. W play offie pokazaliśmy, jakie są nasze możliwości, ale na koniec faktycznie zostaliśmy z niczym. Jednak po czasie, jak to oceniliśmy, uznaliśmy, że był to udany dla nas sezon.
- Dla większości z graczy Delecty, w tym również Ciebie, była to świetna reklama. Po sezonie walczyły o Was największe kluby w Polsce.
- Ja zawsze staram się pokazać z jak najlepszej strony. I jak to w życiu bywa, czasami nam to wychodzi lepiej, czasami gorzej.
- Jak odnalazłeś się w jastrzębskiej drużynie?
- Generalnie jestem w Polsce już długo, z chłopakami znamy się bardzo dobrze z ligowych boisk. Wszystko jest w porządku, aklimatyzacja przebiegła bez problemów praktycznie od pierwszego treningu.
- A jak Ci się podoba w nowym klubie?
- Jestem zadowolony pod każdym względem. Nie powiem, że jestem zaskoczony, bo Jastrzębski Węgiel ma dobrą opinię, ale marzeniem każdego zawodnika jest przyjść do klubu i mieć wszystko przygotowane, a jeżeli gracz czegoś potrzebuje, to po prostu zgłasza to i wszystko jest załatwiane możliwie jak najszybciej. Jak na razie wszystko jest super.
- Słowacja słynie z dobrego hokeja. Siatkówka nigdy nie była u Was wiodącą dyscypliną. Ciebie nigdy nie ciągnęło na lód?
- Z hokejem zawodowym nigdy nie miałem nic wspólnego. Oczywiście lubię jeździć na łyżwach albo na rolkach, w tym sensie jest mi blisko do tej dyscypliny sportu. Kiedyś grałem nawet w hokejbal, ale troszkę amatorsko. Teraz w tej odmianie hokeja odbywają się już wielkie imprezy. Rzecz jasna jako Słowak oglądam hokej przy okazji wielkich imprez. Na śledzenie ligi nie ma za bardzo czasu, ale Mistrzostwa Świata czy Igrzyska Olimpijskie na pewno zawsze chętnie obejrzę.
- W Twojej rodzinnej Żylinie jest też niezły klub piłkarski. Z futbolem również nie miałeś większej styczności?
- Za młodu bardziej mniej ciągnęło do koszykówki, a później do siatkówki. Jeszcze wcześniej grywałem w ping-ponga. Tak że jak chodzi o piłkę, to tylko takie sporty „piłkarskie”. Z siatkówką jestem związany w sumie od 24 lat! Grać zaczynałem jako dziesięciolatek przy okazji turniejów organizowanych przez zakład pracy mojego taty. To były jeszcze czasy komuny! Poza tym mój brat też grał w szkole w siatkówkę.
- Przez te wszystkie lata pewnie niejedno widziałeś i niejedno przeżyłeś. Czego nauczyła Cię siatkówka?
- Na pewno dyscypliny. Oczywiście jest to również spełnienie marzeń. Od samego początku robię to, co lubię i jeszcze dzięki temu zarabiam na swoje życie. W ten sposób przekonałem się, że marzenia mogą się realizować. Jasne, że stoi za tym dużo ciężkiej pracy i wyrzeczeń. Nie ukrywam, że czasami dla sukcesu trzeba coś poświęcić.
- Najmilszy moment w karierze?
- Najmilej wspominam ostatni mecz w Czechach. O wpół do drugiej w nocy urodziła mi się córka. My o godzinie 19 graliśmy mecz. To był szósty mecz w play off, wygraliśmy go 3:0 i zdobyliśmy mistrzostwo.
- Po drodze w Twojej karierze było sporo nagród indywidualnych. Masz jeszcze jakieś swoje prywatne siatkarskie cele do spełnienia?
- OK, byłem wybierany najlepszym siatkarzem na Słowacji, najlepszym rozgrywającym w czeskiej lidze, w Polsce też miałem nieoficjalne tytuły najlepszego rozgrywającego, ale jak wspomniałem wcześniej ja po prostu staram się grać jak najlepiej. Jeśli ktoś mnie doceni jakąś nagrodą, to zawsze to cieszy. Ale najważniejsze są wyniki całego zespołu. Bez tego zespołu przecież bym niczego nie osiągnął. Jeżeli chłopcy nie będą kończyć piłek, to ja też nigdy nie będę najlepszym rozgrywającym.
- Wyznaczasz sobie jakąś datę graniczną, do kiedy będziesz czynnym graczem? Przykłady Lloya Balla, Nikoli Grbicia czy Miguela Falaski pokazują, że na rozegraniu można grać na wysokim poziomie nawet do czterdziestego roku życia.
- Wszystko zależy od zdrowia. Jeżeli ono pozwala, to można grać. Oczywiście każdy organizm ma swoje limity i pewnych rzeczy nie da się przeskoczyć. Gdy bolą cię plecy czy kolana, to w pewnym momencie stwierdzasz, że masz już tego dosyć i kończysz granie. Myślę, że z wiekiem wszyscy przyzwyczajamy się do bólu i później to już jest normalne. A czy ja sobie wyznaczam granicę? Nie, po prostu gram i tyle. Na razie nie myślę o tym, czy pogram jeszcze rok, dwa czy dziesięć…