Jarosław Bińczyk: O człowieku, który zmienił polską siatkówkę
Wszyscy, którzy przynajmniej od kilkunastu lat bliżej interesują się polską siatkówką, wiedzą, że zmieniła się ona po zatrudnieniu przez PZPS Raula Lozano. Argentyńczyk zaczął wymagać nie tylko od zawodników czy sztabu, ale także od decydentów, by wymagając sukcesów, zapewnili kadrowiczom warunki do pracy, jakie mają rywale. Moim zdaniem nie byłoby sukcesów i ogromnego wzrostu popularności, gdyby nie pojawił się Mariusz Wlazły.
Cezurą w naszej dyscyplinie jest rok 2006, kiedy reprezentacja we wspaniałym stylu zdobyła srebro mistrzostw świata. Jedną z gwiazd turnieju, obok Giby i Mateja Kazijskiego, został 23-letni wówczas atakujący. Był to początek "Wlazłomanii". Popularność skromnego chłopaka z Wielunia wystrzeliła niczym piłka po jego serwach. Koledzy ze Skry opowiadali, że po zakończonych meczach czekali na boisku, w którą stronę pójdzie Mariusz, by uciec do szatni inną drogą, omijając tłumy fanów.
Nieskromnie napiszę, że przewidziałem taki wybuch popularności. Na przełomnie 2005 i 2006 roku w firmie, w której pracowałem, wymyślono, żeby promować się poprzez znanych sportowców, m.in. Sylwię Gruchałę, dwukrotną medalistkę olimpijską w szermierce. Zapytano mnie, kto z Łódzkiego mógłby zostać twarzą kampanii reklamowej - bez zastanowienia wskazałem Mariusza Wlazłego. Wielu krzywiło się, bo pierwsze słyszeli to nazwisko. Zgodzili się jednak i przez kilka miesięcy - przed i po mistrzostwach w Japonii - z banerów w Łodzi i okolicach pozdrawiał kibiców i czytelników "Gazety Wyborczej" atakujący reprezentacji i Skry.
Siatkarska Polska żyła wtedy sukcesami i problemami Wlazłego ze zdrowiem. Każdy kibic wiedział o skurczach, jakie łapały go w czasie meczów i których przyczyny nikt nie znał.
Był to koszt ogromnego wysiłku, bo jak ktoś kiedyś powiedział, używając motoryzacyjnego porównania, być może niezbyt ładnego, lecz celnego, że w słabej karoserii działał zbyt potężny silnik. Wlazły, z racji niesamowitej skoczności, nazywany polskim Kubańczykiem. Sama motoryka to jednak za mało, by zostać wielkim siatkarzem. Do tego potrzebny był przede wszystkim talent. Wlazły go miał i to ogromny. Wszystko przychodziło mu bardzo łatwo: gdy była potrzeba, został przyjmującym, żeby przedłużyć karierę, bo "kto wysoko skacze, krótko skacze", nauczył się atakować z bardzo szybkich wystaw, pamiętam mecze, kiedy przy zagrywce zasłaniał młodego libero. Jego trenerzy opowiadają, że jest jedynym siatkarzem, który wracając np. po kontuzji i kilkunastodniowej przerwie w treningach, grał tak dobrze, jak przed urazem.
Ale do osiągnięcia wielkich sukcesów potrzeba też mocnego charakteru. I tego natura nie poskąpiła Wlazłemu, który najlepiej grał w najważniejszych meczach. Gdy słynny Ivan Milijković powiedział w wywiadzie, że nigdy nie będzie atakującym światowej klasy, Wlazły niemal sam ograł we Włoszech słynną Maceratę z Serbem w składzie. Żartowaliśmy z kolegami, że prezes Skry powinien przed meczami ligowymi wynajmować grupę kibiców, by gwizdali na Mariusza, bo podrażniony, był nie do zatrzymania. - Kiedy po rozgrzewce i gwizdach zszedł wściekły do szatni, wiedzieliśmy że sam wygra mecz - opowiadał Michał Winiarski po jednym ze spotkań z AZS Politechniką Warszawską.
Twardy charakter, to też bezkompromisowość i często zwyczajny upór, a z tym wiązały się kłopoty. Potrafił przeciwstawić się apodyktycznemu Raulowi Lozano. - Dwóch upartych, to o jednego za dużo - tłumaczyła żona Wlazłego po kolejnym konflikcie.
Po igrzyskach w Pekinie otwarcie zarzucił związkowi, że niedostatecznie troszczy się o siatkarzy. Wlazły grał tam ze złamanym kciukiem, a okazało się, że był problem z ubezpieczeniem. Nikt wtedy nie przypuszczał, że był to jego ostatni olimpijski występ. Do Londynu nie zabrał go Andrea Anastasi, po latach przyznając, że był to błąd.
Wlazły wrócił do reprezentacji w 2014 roku, namówiony przez Stephane'a Antigę, swojego kolegę ze Skry, który po sezonie zakończonym mistrzostwem Polski, zmienił koszulkę i spodenki na dres trenerski. Już po powołaniu dzisiejszy jubilat zapowiedział, że niezależnie od wyniku, po ostatnim meczu mistrzostw świata kończy karierę. I zszedł z reprezentacyjnego boiska jako zwycięzca - poprowadził Polskę do złota, a sam został najlepszym zawodnikiem turnieju. Zdania nie zmienił, mimo próśb, by pomógł Polsce w Rio de Janeiro.
Może gdyby potrafił się czasami ugiąć, złamać swoje zasady, miałby jeszcze więcej sukcesów. Na pewno nie zrealizował jednego ze swoich marzeń, o którym mówił głośno - nie wygrał Ligi Mistrzów. Został najlepszym zawodnikiem całej edycji, turnieju finałowego, lecz musiał się zadowolić tylko srebrem. Nie ma też medalu olimpijskiego, co nie zmienia faktu, że jest jednym z najwybitniejszych ludzi w historii polskiej siatkówki, która bez Wlazłego nie byłaby taka jak dziś. A to, co zrobił w PlusLidze, najcelniej oddają słowa Pawła Papke: "Kto ma Wlazłego, ten wygrywa". Potwierdzeniem jest dziewięć tytułów zdobytych przez Skrę Bełchatów, z Wlazłym z najgłówniejszej z głównych ról.
PS. W rozmowie z PLUSLIGA.PL Wlazły zapowiedział, że wkrótce ogłosi termin zakończenia kariery. Mam nadzieję, że stanie się to późno, bo przykro, gdy kończy się jakaś epoka, zwłaszcza tak ciekawa i pełna sukcesów. Trudno sobie wyobrazić polską siatkówkę bez Mariusza...
Powrót do listy