Każdy jest kowalem swego losu
Ale czy tak było w tym sezonie zasadniczym PlusLigi? Nie sądzę... Oczywiście aluzja w tytule nie jest przypadkowa, bo w tym momencie trener Andrzej Kowal, szkoleniowiec Asseco Resovii Rzeszów może spokojnie i z uśmiechem przygotowywać zespół do turnieju finałowego Ligi Mistrzów. Z uśmiechem czekając na grę o złoto. Ale jeżeli tylko przez chwilę wrócimy do tego, co działo się w tym sezonie zasadniczym PlusLigi (zostały już tylko dwa mecze do jego końca), to ten spokój pojawił się dopiero w sobotę 9 kwietnia, około godziny 15.20, gdy BBTS Bielsko-Biała wygrało pierwszego seta meczu w Bełchatowie. Musiało minąć aż 409 ataków Bartosza Kurka, by Asseco Resovia wskoczyła do wielkiego finału. Zrobiła to w stylu Chucka Norrisa, czyli zwyciężyła, choć wcale nie grała...
Piszcie co chcecie, ale bez wątpienia mamy najbardziej ekscytujący sezon w historii zawodowej ligi. Nigdy wcześniej tak wielu nie biło się o tak niewiele, nigdy nie było takiej sytuacji, by jeden set decydował o tym, kto dostanie szansę gry o wszystko, czyli ligowe złoto. Zgadzam się z tymi, którzy zaraz powiedzą, że o kolejności w tabeli powinna decydować w drugiej kolejności liczba zwycięstw, a nie iloraz setów czy małych punktów. Ten sezon pokazał dobitnie, że taka zmiana jest potrzebna i wiele wskazuje na to, że do niej szybko dojdzie: – Optymalnym rozwiązaniem będzie: najpierw liczba punktów, potem liczba zwycięstw, dalej stosunek setów i wreszcie wynik bezpośrednich spotkań. Ostateczna decyzja należeć będzie do akcjonariuszy spółki PLPS S.A. – powiedział prezes PLPS S.A. Jacek Kasprzyk. A to w skrócie oznacza, że to były jednorazowe kontrowersje (mam nadzieję, że nie jednorazowe emocje), które najlepiej skwitował Krzysiek Ignaczak. Gdy po wygranej w Gdańsku pytałem go, czy brak Asseco Resovii w wielkim finale to będzie pech, odparł: – Moja mama mówi, że pech to jest wtedy, gdy krowa nasra do studni...
Nie pech, a olbrzymie emocje najlepiej pokazują to, co działo się w lidze w tym szalonym sezonie. A działo się tyle, że emocji starczyłoby na kilka lat! Bo przecież po wygranej 3:1 z ZAKSĄ w 20.kolejce głównym faworytem do walki o złoto w finale, obok niezagrożonych kędzierzynian (przez 21. kolejek ZAKSA była liderem PlusLigi!) byli... gdańszczanie. Już pisaliśmy wszyscy, że to klęska PGE Skry, Asseco Resovii i magia trenera Andrei Anastasiego. Czar jednak szybko prysł, bo LOTOS Trefl później przegrał w Lubinie, Radomiu, u siebie z AZS Politechniką czy Asseco Resovią. Zamiast finału, pozostała mu walka o miejsce w czołowej czwórce. Kto by pomyślał, że LOTOS Trefl zmarnuje taką okazję, nawet jeśli w drużynie zabrakło chorego Mateusza Miki. A jednak to wcale nie gdańszczanie stali się symbolem straconej okazji.
Gdy z wyścigu o finał wypadł LOTOS Trefl, trwała zażarta korespondencyjna walka pomiędzy odwiecznymi rywalami, czyli Asseco Resovią Rzeszów i PGE Skrą Bełchatów. Walka na sety, właściwie na jednego seta. Bo przy równej liczbie punktów decydował właśnie iloraz setów. Końcówka sezonu zasadniczego to scenariusz na niezłe kino akcji, a może nawet dreszczowiec. Bo jak wytłumaczyć fakt, że mająca przewagę jednego seta Asseco Resovia roztrwoniła ją we własnej hali, w meczu z ekipą z Będzina? I wtedy wszystko w swoich rękach miała PGE Skra, która musi jednak wygrać bez strat z Radomiem, w Olsztynie i na koniec u siebie dopełnić formalności z BBTS. Gdy dwa kroki, wykonane pod wodzą nowego trenera, którym po tąpnięciu w Bełchatowie został Philippe Blain, zostały pewnie postawione wydawało się, że nic nie może się już stać.
Wtedy jednak przyjechał do Bełchatowa BBTS Bielsko-Biała. I to w dniu meczu. Zawodnicy trenera Krzysztofa Stelmach wysiedli z autokaru i zagrali najważniejszego seta w tym sezonie PlusLigi. Zagrali dobrze, spokojnie, walecznie. Tymczasem PGE Skra była jak sparaliżowana, ta konieczność wygrania do zera, bez najmniejszej pomyłki zadziała na zespół fatalnie. To ciągłe liczenie setów, mówienie o tabeli, protestowanie, te patrzące się kamery spowodowały, że z każdą akcją presja rosła. I gdy w samej końcówce na tablicy wyników pojawił się remis stało się jasne, że mamy do czynienia z alarmem. Jego dzwonek słychać było w odległym Arłamowie, w którym chyba nikt z trenujących tam rzeszowian nie dowierzał w to, co zobaczył czy usłyszał. Seta wygrał BBTS, a wielu kibiców opuściło bełchatowską halę, zawodnicy i fani płakali, atmosfera zrobiła się bardzo ciężka. Finał oddalił się bezpowrotnie.
Ta sytuacja uczy pokory. Uczy po raz kolejny. Trener Kowal już nie raz mówił, by oceniać sezon po ostatnim gwizdku. I miał rację, bo nadal ma szansę na triumf w PlusLidze i Lidze Mistrzów, nadal ma szansę przejść do historii. I wszystko w sezonie, w którym w fazie zasadniczej jego Asseco Resovia tylko raz była liderem (w 3. kolejce), tylko 3 razy zajmowała 2. miejsce (w 18., 23. i 26. kolejce!), wreszcie która przegrała aż osiem razy!
Myślę, że nikt przed sezonem nie napisałby bardziej emocjonującego scenariusza, nikt po prostu by tego nie wymyślił. Pewnie to był jednorazowy system, związany z igrzyskami w Rio de Janeiro, jednak o tym ostatnim secie w Bełchatowie mówili i pisali wszyscy, którzy w miniony weekend zajmowali się sportem. Takich emocji nie było w fazie zasadniczej nigdy, nie mogę się już doczekać finału. Nawet nie próbuję typować, co się w nim wydarzy. Bo może dosłownie wszystko.