Kowal i „kleszcze”
Asseco Resovia nawiązuje w pięknym stylu do swoich tradycji z początku lat 70-tych. Wówczas rzeszowski klub przez kilka lat był siatkarską potęgą i zdobył cztery tytuły mistrza Polski. Długo rzeszowianie czekali na odrodzenie potęgi, ale się doczekali. Ich zespół obronił po dramatycznej walce tytuł najlepszej polskiej drużyny i po raz szósty Rzeszów (zresztą hucznie) świętował fakt bycia stolicą polskiej siatkówki.
Przed ostatnim meczem wyścigu o mistrzowską koronę wszystko zdawało się przemawiać za ZAKSĄ. Miała decydujący mecz na własnym parkiecie, szaleńczy doping publiczności za sobą, wreszcie przewagę psychologiczną po wygraniu poprzedniego meczu na parkiecie przeciwnika. A jednak to Resovia w tym ostatnim meczu lepiej wytrzymała wszystkie napięcia związane z decydującym meczem. Nie przejmowała się gdy rywal wysoko prowadził, wierząc w swą siłę i umiejętności. Od trzeciego seta widać było, że z gospodarzami nie dzieje się najlepiej i przegrali wyraźnie.
Chyba wielką rolę po raz pierwszy w historii finału PlusLigi odegrał… challenge. Dla mnie decydującym momentem tego meczu było wygranie pierwszego seta przez Resovię, mimo, iż to ZAKSA długi czas w nim prowadziła i miała setbole. Był moment, że sędziowie odgwizdali już koniec seta ogłaszając wygraną gospodarzy. Challenge pokazał jednak, że decyzja powinna być inna i siatkarze musieli wrócić na boisko. A wygranie tego seta, chyba dało wiarę w możliwość końcowego zwycięstwa drużynie gości.
Finał miał wielu bohaterów, na pewno był jednym z nich Oleg Achrem, który swoimi akcjami w trzecim secie dał impuls swej drużynie do walki o zwycięstwo. Byli nim także pozostali gracze Resovii, którzy wygrali ten decydujący mecz w sposób nie budzący dyskusji.
Dla mnie bohaterem tego meczu i sezonu jest jednak szkoleniowiec Resovii – Andrzej Kowal. Gdy przed rokiem pod jego kierunkiem drużyna zdobywała tytuł nie dowierzano jego trenerskiej klasie. Teraz pokazał, że o żadnym przypadku nie może być mowy. Ograł w decydującym momencie trenerską i siatkarską legendę jaką jest niewątpliwie Daniel Castellani. Dorobek Kowala w porównaniu z sukcesami Argentyńczyka jako zawodnika czy trenera jest skromniutki, ale jeszcze raz okazało się, że same nazwiska nie grają. Kowal imponował spokojem, rozważnymi zmianami i konsekwentnym prowadzeniem swej drużyny. Nie dał się ponieść emocjom i w przeciwieństwie do swego konkurenta nie rzucał z wściekłością butelek z wodą o podłogę. I ma swoje piękne dni chwały i warto śledzić dalszą karierę młodego szkoleniowca z Rzeszowa, bo jestem przekonany, że to nie jest jego ostatni sukces.
Sezon PlusLigi dobiegł końca i patrząc na jego przebieg był trochę paradoksalny. Kolejność ostatecznej czwórki była bowiem zupełnie inna niż kolejność po sezonie zasadniczej. Gdyby sezon tak jak w dawniejszych czasach kończył się po rozegraniu spotkań każdy z każdym mistrzem byłaby Delecta przed Jastrzębskim Węglem, ZAKSĄ, a Resovia zajęłaby tylko czwarte miejsce. Po play off sytuacja jest jednak dokładnie odwrotna i czwarty zespół został mistrzem. Nigdy od czasu wprowadzenia play off nie było sytuacji, że do walki o tytuł stają zespoły spoza pierwszej dwójki sezonu zasadniczego. To chyba dobitnie pokazuje jak wyrównana jest ta nasza liga. Można trochę narzekać na poziom spotkań (w decydującym meczu było jednak masę błędów własnych siatkarzy), ale tak emocjonującego sezonu chyba już od bardzo dawna nie było. I to cieszy, że PlusLiga jest rozgrywkami, które potrafią rozgrzać wyobraźnie kibiców.
Sezon dobiegł końca i zostanie w pamięci na długo, pewnie nie tylko w Rzeszowie, który ma swoje siatkarskie święto. Kiedyś mieli Gościniaka, Karbarza, Bebela, Jasiukiewicza, Sucha, Stefańskiego. Teraz mają Tichacka, Nowakowskiego, Ignaczaka, Achrema, Bartmana, Schoepsa, Lotmana i innych. Mają także Andrzeja Kowala.
Gdy byłem mały, niegrzeczny i nie chciałem coś w domu zrobić mój nieżyjący od dawna dziadek zawsze karcił mnie słowami: „Od czego ma kowal kleszcze”. Parafrazując to jego powiedzonko, te „kleszcze” muszą pomagać przywódcy. A „kleszcze” Andrzeja Kowala zacisnęły się w decydującym momencie na „gardle” rywali w sposób nie pozwalający im się z nich uwolnić. I to wszyscy na pewno zapamiętamy.
Krzysztof Mecner