Nadal widzę uśmiech trenera Kowalczyka
Leonardo da Vinci sądził, że ludzie z natury dobrzy zawsze pragną wiedzy. Ja miałem zaszczyt poznać jednego z takich dobrych-głodnych wiedzy. Nie potrafię tego wytłumaczyć, lecz już po pierwszej rozmowie wydał mi się wyjątkowym człowiekiem. Wywarł na mnie ogromne wrażenie. Biły od niego dobroć i uczciwość, a przecież dzisiaj tacy ludzie trafiają się rzadko. Myślę teraz, że gdyby był akwizytorem lub jakimś agentem ubezpieczeniowym to wepchnąłby mi wszystko, co chciałby sprzedać.
Był jednak trenerem, który sprzedał wszystkie swoje pomysły drużynie Politechniki. Młodej, lekceważonej przez rywali, pełnej rozbitków z całej PlusLigi. Poskładał ją, a co ważniejsze, poskładał większość chłopaków, którzy wcześniej przeżywali trudne chwile. Wtedy poznałem też historię jego pracy dla siatkówki, te wszystkie bolesne chwile po rozstaniu z reprezentacją. Ale to była przeszłość. W Warszawie w jego oczach widać było już tylko ten błysk. Gdy prowadził Polibudę był niesamowity. Później dowiedziałem się, że swoim konikiem (statystyką) zaraził się od kolegi ze studiów, który poprosił go o pomoc przy liczeniu meczów ekip ze stolicy. To miała być ważna część pracy magisterskiej i Pan Krzysztof zgodził się pomóc… Jackowi Nawrockiemu. Później, już w Politechnice, obaj rozmawiali niemal codziennie, bo do stolicy trafili zawodnicy, którzy spędzili sporo czasu w Skrze. Kowalczyk uczył się pomagać Bartkowi Nerojowi czy Robertowi Milczarkowi właśnie od kolegi ze studiów. Na efekty nie trzeba było długo czekać, bo warszawska młodzież spisywała się naprawdę świetnie. Gdy wydawało się, że może być jeszcze lepiej przyszła fatalna wiadomość. Rak. Nie mogłem w to uwierzyć, lecz pomyślałem że to facet, który nigdy się nie poddaje. Komu ma się udać, jak nie jemu? Niestety, trener Krzysztof Kowalczyk odszedł. W poniedziałek minie dokładnie rok od jego śmierci.
Najdziwniejsze było to, że jego odejście było dla mnie okropnym, mocno odczuwalnym przeżyciem. Czułem, że straciłem kogoś bliskiego, jakby członka rodziny. Do dzisiaj nie rozumiem tych uczuć, bo przecież rozmawiałem z nim może parenaście razy. Miałem jednak, i mam nadal, uczucie, że odszedł wielki człowiek polskiej siatkówki, a co ważniejsze, człowiek bardzo dobry. Prezentował na boisku, na konferencjach, w luźnych rozmowach wszystko to, co pokochałem w siatkówce. Jego drużyna miała coś radosnego w swojej grze, mam dzisiaj wrażenie, że grała na optymizmie trenera. Stawiała na ofensywną grę i ono przynosiła radość kibicom. Dała się szybko polubić. Trener miał w sobie to coś, co sprawiało, że nawet porażki potrafił tłumaczyć z uśmiechem. Takiego go zapamiętałem. Uśmiechniętego i pełnego nadziei. Mam nadzieję, że kiedyś i nam uda się mieć jego siłę.
* W niedzielę 9. stycznia, o godzinie 12., w kościele św. Rafała i Alberta w Warszawie (przy ul. Gwiaździstej 17) odbędzie się msza święta za duszę trenera Krzysztofa Kowalczyka
Powrót do listy