Najtrudniejsze za nami
Panuje powszechna opinia, że trudniej zakwalifikować się na Igrzyska Olimpijskie niż potem zdobyć na nich wysokie miejsce. I trudno się z taką opinią nie zgodzić. Wynika to z faktu, że na Igrzyskach Olimpijskich jest tylko dwanaście miejsc, a kilka zabierają zwykle drużyny słabsze. Na mistrzostwach świata startują 24 drużyny narodowe i grają tam wszystkie liczące się w siatkówce reprezentacje. Na igrzyskach dla wielu znakomitych drużyn zwyczajnie zabraknie miejsca.
System kwalifikacji w siatkówce do igrzysk jest mimo wszystko najbardziej interesującym ze wszystkich gier zespołowych. W piłce ręcznej czy koszykówce miejsca zdobywa się poprzez wysokie lokaty na mistrzostwach świata czy mistrzostwach Europy. W siatkówce do 1992 r. też obowiązywał taki system, ale potem go zmieniono z korzyścią dla dyscypliny. Im więcej przecież turniejów o wielką stawkę, tym większe zainteresowanie i oglądalność, a w tym kierunku od lat zmierza polityka FIVB.
Obecny system kwalifikacji wprowadzono przed igrzyskami w Atlancie w 1996 r. i będzie też obowiązywał w przyszłości, choć z Pucharu Świata mają się w przyszłości kwalifikować tylko dwie drużyny. Nie ma miejsca z urzędu dla obrońcy tytułu (zniesiono w 1996 r.) i dla mistrza świata (Włochy zdobywając mistrzostwo świata w 1990 r. po raz ostatni wywalczyły równocześnie kwalifikację olimpijską).
W Londynie zabraknie na pewno kilku silnych drużyn, a zagra np. reprezentacja W. Brytanii, ponieważ jest gospodarzem igrzysk. Konkurencja więc będzie o bardzo zróżnicowanym poziomie. Awans olimpijski wywalczyliśmy w dramatycznych okolicznościach, ale do tego już zdążyliśmy się przyzwyczaić. W ostatnich latach niemal każdy kwalifikacyjny turniej z udziałem Polski to prawdziwy horror i ogromne emocje.
Z ogromnym sentymentem wspominam kwalifikacje olimpijskie do Igrzysk Olimpijskich w Barcelonie, które odbyły się w Rotterdamie. Jechałem tam bez wielkich nadziei, gdyż Polska siatkówka nie liczyła się w świecie, a by awansować na igrzyska należało pokonać Holendrów i Bułgarów – wówczas światowe potęgi. Do dzisiaj pamiętam niesamowity mecz z Holandią wygrany przez Polskę 3:0, który sensacyjnie otworzył przed Polską szansę gry w Barcelonie. Pokonaliśmy wówczas 3:2 także Bułgarię, ale na igrzyska pojechała jednak Holandia, gdyż trzeba z nią było wówczas wygrać drugi raz w finale. Ten turniej to było jednak „okno na świat”, pierwszy po latach chudych fantastyczny występ polskiej kadry, w której grali wówczas Roman, Urbanowicz, Szyszko, Bartuzi, Krzysztof Stelmach, Sordyl, a trenerem był Zbigniew Zarzycki.
Równie dramatyczny przebieg miał mecz w Patras o igrzyska w Atlancie w 1996 r. Walczyliśmy z Grecją, Japonią i Hiszpanią. Klucz leżał w wygranej z Grekami, z którymi w tie-breaku przegrywaliśmy 9:13. A jednak wygraliśmy 3:2 i pojechaliśmy po 16 latach przerwy na igrzyska. W tej drużynie grał już Zagumny, choć w kadrze Wiktora Kreboka wtedy główne role odgrywali Nowak, Dacewicz, bracia Stelmachowie, Urbanowicz, Roman, Szyszko i przede wszystkim Gruszka.
W 2000 r. odbył się pamiętny turniej w Katowicach. Kadra Ireneusza Mazura pokonała wówczas mistrzów olimpijskich Holendrów 3:1, ale przegrała z Bułgarią i o wszystkim zadecydował niezapomniany mecz z Jugosławią, w którym w czwartym secie prowadziliśmy 23:17 i przegraliśmy. To była reprezentacja złożona głównie z zespołu mistrza świata juniorów z 1997 r.
Cztery lata później kolejny dramat, ale z happy endem, miał miejsce w portugalskim Porto. W „sztucznej duchocie” przegrywaliśmy z Portugalią w tie-breaku 7:11, a potem fenomenalnym finiszem odwróciliśmy bieg wydarzeń. Wygraliśmy 3:2 i zakwalifikowaliśmy się na igrzyska w Atenach. Kadrę prowadzili wówczas Stanisław Gościniak i Igor Prielożny. Chyba najłatwiej było natomiast w 2008 r. w Espinho, gdyż Portugalia tym razem nie sprawiła nam kłopotów i kadra prowadzona przez Raula Lozano pewnie wygrała ten turniej.
Wszystkie te turnieje to były turnieje światowe (a więc ostatniej szansy). Tak szybko awansu olimpijskiego w nowych zasadach nigdy nie wywalczyliśmy. Może to dobry prognostyk przed Londynem.
W Atlancie wygraliśmy tylko jednego seta, w Atenach i Pekinie doszliśmy do ćwierćfinału, gdzie jednak przegrywaliśmy odpowiednio z Brazylią i Włochami. Może więc teraz, gdy nie musimy do ostatnich miesięcy przed igrzyskami „drżeć” o awans, występ olimpijski będzie skuteczniejszy. Męska kadra ma w dorobku tylko jeden złoty medal zdobyty w 1976 r. w Montrealu. Od lat to punkt odniesienia dla polskiej siatkówki. Teraz chyba nadchodzi czas zmierzenia się z legendą drużyny Huberta Wagnera i nawiązania do olimpijskich wyczynów jego podopiecznych. Andrea Anastasi i jego podopieczni pokazali na Pucharze Świata, że są gotowi do podjęcia tego wyzwania.
Krzysztof Mecner