Niezapomniana data polskiej siatkówki
Trzydziesty lipca to bodaj najważniejsza data w historii polskiej siatkówki. 42 lata temu w Montrealu rozegrano bowiem pamiętny finał igrzysk olimpijskich, w którym o najważniejszy tytuł w siatkówce walczyły reprezentacje Polski i ZSRR. Po dramatycznym meczu zwycięsko z tego starcia wyszli Polacy prowadzeni przez Huberta Jerzego Wagnera. To jedyny do tej pory tytuł mistrza olimpijskiego jaki mamy w dorobku. Pamięć o tamtym wydarzeniu wciąż jest żywa dla starszych kibiców, dla młodszych to już legenda.
Polska była w 1974 r. mistrzem świata i chyba właśnie wtedy była u szczytu potęgi. W Montrealu bezwzględnym faworytem była jednak już drużyna radziecka, która łatwo ograła Polskę w 1975 r. na mistrzostwach Europy i miała doskonałych, o fantastycznych warunkach fizycznych siatkarzy, z których najważniejsze role odgrywali rozgrywający Zajcew i atakujący Czernyszow.
Przebieg olimpijskiego turnieju w pełni potwierdzał te prognozy. ZSRR niczym walec „rozjeżdżał” kolejnych rywali, z żadnym w drodze do finału nie przegrał nawet seta, a na dodatek miał „w kościach” jeden mecz mniej niż Polska, gdyż wycofał się z turnieju mistrz Afryki – Egipt. Z kolei Polacy mieli piekielnie trudną drogę do finału. Toczyli niesamowicie dramatyczne pięciosetowe potyczki z Koreą Południową, Kubą, Japonią, czterosetowy z Czechosłowacją, a wygrana z Kubą graniczyła zresztą ze „sportowym cudem”, gdyż rywal miał przewagę i meczbole w piątym secie. A jednak po finale to Polska wykonała taniec radości.
Polacy byli wówczas na ustach całego świata.
W Montrealu ZSRR i NRD wygrywały niemal we wszystkich dyscyplinach sportu, w siatkówce radziecka potęga doznała jednak ogromnego upokorzenia, jakim była porażka na oczach całego świata w tym finale, którego jak się wydawało przegrać nie mogła. Trener ZSRR z tamtych lat legendarny Jurij Czesnokow, jeszcze po latach przyznawał, że nie ma dnia by nie wracał myślami do tamtego finału i wciąż nie może zrozumieć, dlaczego jego zespół nie wygrał. Polscy siatkarze walczyli heroicznie i tym zaskarbili sobie niezwykłą sympatię kibiców siatkówki na całym świecie.
Turniej analizowano na wiele sposobów. Mnie zawsze podobała się ocena jakiej dokonał Petr Kop, trener Czechosłowacji, który w Montrealu o Polakach powiedział: „Z Polakami wygrać mogliśmy, ale nie byliśmy w tym meczu w najlepszej dyspozycji. Polska z nami wygrała, a potem cały turniej dzięki temu czego nam brakowało. Do doskonałego fizycznego przygotowania dodali bowiem coś, czego nie da się zdefiniować. Coś co robi z wielkich graczy prawdziwych mistrzów. Polacy zostawili pod olimpijską siatką swoją duszę i dlatego wrócili do domu ze złotymi medalami”.
W finale Polska jak w całym turnieju (oprócz meczu z Kanadą) przegrała pierwszego seta. Chyba najważniejsze było jednak, że potrafiła wygrać drugiego. To był pierwszy przegrany w igrzyskach set przez ZSRR, pierwszy w którym poczuli, że rywal stawia opór i ich pewność siebie zaczęła być z każdą chwilą mniejsza. Polacy wygrali „wojnę nerwów” w czwartym secie, gdy obronili dwa meczbole i doprowadzili do piątego seta, którego byli arcymistrzami. Tak jak zawsze w piątym secie od wyniku 7:7 ZSRR nie był już w stanie zdobyć ani jednego punktu. Jak zwykle decydowały niuanse. Wagner popisał się po raz kolejny „trenerskim nosem” gdy w trzecim secie gdy świetnie grającego Rybaczewskiego, zmienił na Karbarza. Marek Karbarz był zresztą „cichym bohaterem” tego finału, a jego ataki blok-aut doprowadziły rywali do sportowej rozpaczy. Rosyjska skała w pewnym momencie rozsypała się na drobne kawałki. Zupełnie stracił głowę najlepszy gracz rywali Czernyszow, który w piątym secie walił po autach i w blok Polaków, nie będąc w stanie skończyć akcji.
To były piękne chwile polskiej siatkówki. Tęsknimy za tamtymi latami. Wygraną na mistrzostwach świata powtórzyliśmy zresztą po 40 latach. Medale olimpijskie od czasów Montrealu pozostają jednak dla nas wciąż w sferze marzeń, co jeszcze bardziej uzmysławia jaką drużyną była ekipa Wagnera. Ludzie o wielkich umiejętnościach, nerwach ze stali, a także ekipa, w której jeden za drugim skoczyłby w przysłowiowy ogień.
Różnie potoczyły się losy tej sławnej ekipy. Nie ma wśród nas już Huberta Wagnera i Wiesława Gawłowskiego. Pozostali niezmiennie spotykają się na Memoriale Huberta Wagnera corocznie, wciąż ciesząc się ogromną sympatią i miłością kibiców. Tego, co osiągnęli nie da się przecież zapomnieć.
Fot. Archiwum Memoriału Wagnera.
Powrót do listy