Powrót Włochów
Chyba największą niespodzianką rozgrywanych we Włoszech mistrzostw świata w siatkówce mężczyzn jest mimo wszystko powrót do elity gospodarzy. Włosi przez ostatnie lata nie odnosili wielkich sukcesów. Od mistrzostw Europy pięć lat temu żadnego medalu na wielkiej imprezie nie zdobyli, a po igrzyskach w Pekinie w ogóle grali słabo i przestali się liczyć w walce o siatkarskie trofea.
Teraz przeżywają znów wielkie chwile. Owszem, można mówić, że w awansie do najlepszej czwórki drużyn pomógł im kuriozalny regulamin, ale przecież na parkiecie nikt im niczego nie podarował. A tam wygrywali przecież mecz za meczem. W decydującej fazie pokonali mistrzów olimpijskich drużynę USA oraz wicemistrzów Europy Francuzów. Znów ich trener Andrea Anastasi jest bohaterem.
Siatkówka włoska tak naprawdę zaistniała w 1978 r. Co prawda byli organizatorem I mistrzostw Europy w 1949 r. i zdobyli tam brązowy medal, ale przecież obsada tych mistrzostw była słaba, bo grało tylko sześć drużyn. W 1978 r. mieli słabiutką drużynę narodową, ale gdy pierwszy raz organizowali mistrzostwa świata wprawili w zdumienie świat awansem do finału. Wówczas na oczach 20 tys. kibiców pokonali wielką Kubę, czego trudno się było spodziewać.
W latach 80-tych doczekali się wielkiej generacji siatkarzy takich jak Lucchetta, Gardini, Zorzi, Cantagalli, Tofoli, Bernardi, Giani, którzy zapewnili im tytuły mistrzów świata i Europy. W wielki świat wprowadził ich Julio Velasco (obecnie trener Hiszpanii), a jednym z jego podopiecznych był właśnie Andrea Anastasi, dzisiaj przez wielu uznawany za najlepszego trenera siatkówki męskiej na świecie.
Anastasi prowadził już kadrę w latach 1998-2002, ze sporymi sukcesami, bo przecież zdobył mistrzostwo i wicemistrzostwo Europy i olimpijski medal w Sydney. Niepowodzenie na MŚ w Argentynie w 2002 r. spowodowało, że zrezygnował z funkcji. Potem przejął niezbyt przecież silną reprezentację Hiszpanii i poprowadził ją do sensacyjnego triumfu w Moskwie na mistrzostwach Europy w 2007 r. Wtedy włoska federacja stanęła niemal na głowie, by ściągnąć go z powrotem i po raz kolejny powierzyć mu narodowy zespół. Anastasi podjął wyzwanie i znów jest bohaterem nie tylko we Włoszech. Umiejętnie połączył starych kadrowiczów, z którymi pracował za pierwszym podejściem (Vermiglio, Fei, Mastrangelo) z nową generacją siatkarzy. Jest w niej, jak łatwo zauważyć, wielu graczy o obcych korzeniach. W szerokiej kadrze na MŚ było przecież dwóch synów naszych dawnych reprezentantów Lecha Łaski i Wojciecha Baranowicza, syn słynnego rozgrywającego kadry ZSRR Wiaczesława Zajcewa, syn trenera Resovii Dragana Travicy, jest też Matej Cernic mający serbskie korzenie, a do niedawna grał w kadrze także syn bułgarskiego wicemistrza świata z 1970 r. Dymitara Zlatanowa. O Włochach mówiono, że bardzo umiejętnie przejęli myśl szkoleniową ówczesnych siatkarskich potęg jak Polska, Czechosłowacja, Bułgaria. Jak widać przejęli też dzieci swych dawnych nauczycieli. To wszystko spowodowało, że znów wrócili do siatkarskiej elity.
Włosi nigdy nie byli mistrzami olimpijskimi. Mieli pecha, bo w czasach swej największej potęgi dwa razy na drodze stanęli im Holendrzy (w 1992 i 1996) a potem Jugosławia (2000) i o tym medalu od lat śnią siatkarscy kibice. Mimo wszystko zdobyć go w Londynie też im będzie bardzo trudno.
We Włoszech nie ma obecnie wielkich siatkarskich talentów, tych na miarę Gianiego czy choćby Anastasiego, który przecież też zdobywał jako siatkarz mistrzostwo świata i Europy. Wydaje się jednak, że potrafią do maksimum wykorzystać ten potencjał oraz możliwości jakie obecnie mają i osiągnąć wielki sportowy wynik. Tego na pewno można im zazdrościć.
Krzysztof Mecner