Regulaminowe zamieszanie
Pierwsza faza mistrzostw Europy rozgrywanych w Austrii i Czechach przyniosła trochę niespodziewanych rozstrzygnięć. Największą sensację sprawili zwycięzcy Ligi Europejskiej, Słowacy, którzy wygrali najsilniej obsadzoną grupę eliminacyjną z Polską, Bułgarią i Niemcami. Polska pewnie awansowała do kolejnej fazy, a z mistrzostw odpadła drużyna Raula Lozano – Niemcy.
Dużo natomiast kontrowersji wzbudził mecz Polska – Słowacja, który zagraliśmy rezerwowym składem i przegraliśmy 1:3. Ta przegrana jest jednak niezwykle korzystna dla naszej kadry, gdyż unikamy w ten sposób konfrontacji z wielkim faworytem, Rosją, a poza tym takim wynikiem wpakowaliśmy na Rosję innego faworyta, Bułgarię, już w ćwierćfinale i jedna z tych drużyn o medale grać nie będzie.
Dziwny to regulamin, który powoduje, że opłaca się przegrywać, ale skoro taki wymyślono, to należy do niego się dostosować. Przed rokiem na mistrzostwach świata Polacy nie kalkulowali, wygrali pewnie swą grupę, by trafić potem do „najtrudniejszej” kolejnej grupy. Efekt znamy, gdyż zajęliśmy odległe miejsce, a trener Daniel Castellani stracił posadę. Teraz przed ostatnim meczem nie mieliśmy szans na wygranie grupy, mogliśmy sobie natomiast wybrać rywali w kolejnych fazach mistrzostw. Anastasi i jego sztab z pewnością to przekalkulowali i stąd taki, a nie inny rezultat. Moim zdaniem zrobił słusznie. Szanse pokonania Rosji w ćwierćfinale nie byłyby zbyt duże, a to czy zajmiemy miejsce piąte czy dziesiąte, nie ma większego znaczenia. Walczymy o medal i wszystkie szanse, jakie się nadarzają, należy ku temu wykorzystać. Czechy, a potem Słowacja, to świetne drużyny, ale dobrze grająca w tych mistrzostwach Polska na pewno ma ogromne szanse obie te drużyny pokonać, a to oznaczałoby miejsce w półfinale.
Nigdy wcześniej w historii mistrzostw Europy taki jak teraz regulamin nie obowiązywał. Ale poprzednie też nie były przecież idealne. Gdy o medale walczono w grupach także nie brakowało „podejrzanych wyników”. Dwa lata temu też mówiono, że Polska ma znakomite losowanie, a wszyscy jej najgroźniejsi rywale są po drugiej strony drabinki. No, ale wtedy nie opłacało się z nikim przegrywać.
Nie tylko w siatkówce, ale też i w innych sportach, czasami regulaminy wydawały się idiotyczne i sprawiały, że często trzeba było też kombinować by zdobyć medal. Największe przykłady absurdu były chyba niegdyś w zapasach. Kiedyś mistrzem świata nie został Andrzej Supron, gdyż nie przeanalizował sytuacji i wygrał niepotrzebnie walkę, co samo w sobie nie ma sensu. Siatkówka to nie skok w dal, gdzie niby wszystko jest proste i wygrywa ten, kto skoczy najdalej. Ale... i w skoku w dal dochodziło do kombinacji. Na mistrzostwach świata w Rzymie reprezentantowi gospodarzy sędziowie dodali kilka centymetrów, które spowodowały, że zdobył medal. Oszustwo wykryto dopiero po paru latach i Włoch musiał zwrócić swój medal.
W siatkówce trudno znaleźć idealny regulamin. Może najlepszy jest w Pucharze Świata, gdzie każdy gra z każdym i o medalach decyduje końcowa tabela, ale i ten nie jest bez wad. Najgorszy, jaki wymyślono, obowiązywał na mistrzostwach świata w 2010 roku, gdzie niemal każdy mecz eliminacyjny to nie tylko walka na boisku, ale i kalkulacja, co zwycięstwo lub przegrana może dać. I jak na ironię, ci, co kalkulowali dobrze na tym wychodzili, a ci co grali w każdym meczu na maksa szybko wracali do domu, co spotkało naszą reprezentację.
Teraz ten regulamin mistrzostw Europy też budzi kontrowersje, ale aż taki zły nie jest. Poza meczem Polski ze Słowacją w większości innych spotkań kalkulacji nie było, gdyż po prostu się to nie opłacało. Polska wybrała wariant najkorzystniejszy dla siebie i należy za to chwalić sztab trenerski, a nie mówić o tym, że w każdym meczu trzeba za wszelką cenę wygrywać. Nam ta wygrana po prostu się nie opłacała.
Teraz jednak już żadnych kalkulacji nie będzie. Końcowa część mistrzostw rozgrywana jest na zasadzie play off i kto przegra wraca do domu. Te mistrzostwa tak naprawdę zaczynają się dopiero teraz, gdyż to co było dotąd w tym momencie staje się mało ważne. Nam pozostaje mocno trzymać kciuki za naszą kadrę.
Krzysztof Mecner