To nie są romantyczne czasy
Ruszył sezon pucharowy, którego pierwsze mecze mój znakomity partner z bloga Janusz Nowożeniuk jak zwykle niezwykle trafnie podsumował. Nie ma więc sensu specjalnie do nich wracać. Przy okazji Janusz wywołał mnie do tablicy mówiąc, że są jednak wielkie różnice między np. mistrzostwami Azji i Europy i wygranie tam mistrzostw to jednak nie to samo co wygranie mistrzostw Starego Kontynentu. Oczywiście Janusz jak zwykle ma rację. Sam też tak dokładnie uważam. Historia ME to jednak wielka historia siatkówki, a historia mistrzostw Azji ma 25 lat mniej. Sam jednak wysiłek jest chyba dość porównywalny. W mistrzostwach Azji startowało w tym roku 18 drużyn (o dwie więcej niż w finałach ME). Japonia by zdobyć tytuł też musiała rozegrać osiem spotkań. Regulamin mają podobny, z tym, że grają jeszcze fazę ćwierćfinałową. Te decydujące mecze wcale nie są takie łatwe, bo Chiny czy Iran jak wszyscy wiedzą to drużyny już z wysokiej półki. Poza tym Japonia jeszcze przed mistrzostwami grała mecze kwalifikacyjne do Ligi Światowej z Egiptem. Więc jak to Janusz trafnie ocenił, biedni Azjaci też trochę musieli się namęczyć, zanim stanęli do walki z nami w Pucharze Wielkich Mistrzów.
Oczywiście dla nich to była znacznie ważniejsza niż dla nas impreza. Ze światowej ekstraklasy odpadli już dość dawno, gdzieś na przełomie lat 70. i 80. i dla nich każdy medal na światowej imprezie (zwłaszcza granej u siebie) ma pewnie zupełnie inną wartość niż miał PWM dla naszych siatkarzy. Trzeba też pamiętać, że są znacznie niżsi niż nasi siatkarze, więc by nadrobić różnicę w centymetrach, skakać muszą w każdym meczu dużo wyżej niż Polacy, a to kosztuje znacznie więcej wysiłku. Sądzę, że wybranie Polski na pierwszego rywala było celowe. Mogli liczyć, że pokonają Iran czy Egipt i by zdobyć medal potrzebowali jeszcze jednego zwycięstwa. Padło na Polskę stąd mogli liczyć, że po ciężkiej podróży Polakom będzie się najtrudniej grało w tym pierwszym spotkaniu. I się nie przeliczyli. Szukając podobnej analogii w historii warto przypomnieć tzw. mistrzostwa świata gr. B, które w 1990 r. Japonii grała nasza kadra pod kierunkiem Leszka Milewskiego. Szwecja i Holandia wydawały się wtedy poza zasięgiem. Polska miała walczyć z Japonią o trzecie miejsce premiowane awansem do głównych mistrzostw. Ten inauguracyjny mecz z Japonią przegraliśmy i na MŚ nie pojechaliśmy. Teraz czasy się zmieniły. Polska znów jest potęgą siatkarską. Po tym co pokazał Zagumny w meczu Jastrzębski Węgiel – Panathinaikos, jestem przekonany, że z nim i Gruszką w składzie ten mecz byśmy wygrali. Brak tych zawodników był pewnie ważniejszym czynnikiem niż przemęczenie sezonem.
Po meczu w Jastrzębiu rozmawiałem zresztą o tym z mistrzem olimpijskim z Montrealu Włodzimierzem Sadalskim. On też, podobnie jak red. Nowożeniuk, uważa, że tych wszystkich imprez siatkarskich jest teraz aż za dużo. Przyznał jednak, że z kolei za jego czasów tych imprez było zdecydowanie za mało. Więc nigdy nie jest tak, żeby zadowoleni byli wszyscy. Ja osobiście uważam, że tych imprez jest akurat, z tym że warto robić gradację ważności. W tym roku najważniejsze były mistrzostwa Europy. Chwaliliśmy wszyscy Castellaniego, że trochę „odpuścił” Ligę Światową na co odwagi nie mieli jego poprzednicy. Wyszło to wszystkim na dobre. Nie jesteśmy ostatecznie Brazylią, która „musi wygrywać zawsze i wszędzie”, choć i oni tych kilka ostatnich triumfów w Lidze Światowej czy Pucharze Wielkich Mistrzów oddaliby z pewnością za olimpijskie złoto, które przegrali z USA w Pekinie.
Wracając do europejskich pucharów Janusz Nowożeniuk po I rundzie napisał trafnie, że do .... z taką grą. I trudno się z nim nie zgodzić. Ja przyznaję, że gdy oglądałem na rozgrzewce w Jastrzębiu siatkarzy Panathinaikosu to aż mi ich żal było. Przyjechali pochorowani w „ósemkę” i pomyślałem sobie, że będzie łatwo, bo we współczesnym sporcie nie ma miejsca na sentymenty i przekładanie spotkań. A parafrazując Janusza przypomniała mi się książka jaką w dzieciństwie czytałem bodajże o tytule „Opowiadania sportowe”, która chyba miała uczyć jak w sporcie należy grać fair i być szlachetnym wobec rywala. Jedno z opowiadań było o czwórce wioślarskiej, która ciągle o centymetry przegrywała mistrzostwa z odwiecznym rywalem. Gdy wioślarze się zawzięli i cały rok ciężko harowali, nadszedł w końcu czas rewanżu. Znów walka szła na centymetry i gdy wydawało się, że bohaterowie opowiadania minimalnie mogą wygrać, rywale złamali wiosło i przegrali wyraźnie. „Do d... z takim zwycięstwem” – stwierdził po tej wygranej szlakowy osady, bo pech rywali pozbawił ich zwykłej sportowej satysfakcji. Dziś nikt nawet nie pomyśli o takim zachowaniu, bo czasy romantycznego sportu dawno się skończyły i każdą nawet najmniejszą szansę trzeba wykorzystać. Jastrzębie przegrało nie dlatego, że litowało się nad rywalem, ale dlatego że Zagumnego, Samikę i resztę Panathinaikosu ich własne kłopoty zmobilizowały na tyle, że zagrali doskonale i wygrali.
Żal mi natomiast było szczerze BKS Aluprofu. Sędzia ich skrzywdził ewidentnie nie zauważając w decydującym momencie II seta dotknięcia bloku, czym być może pozbawił zespół Prielożnego zwycięstwa, które mu się jak najbardziej należało. Żadna z Rosjanek nawet nie pomyślała by się sama przyznać do błędu, więc o żadnej szlachetnej i romantycznej rywalizacji dzisiaj nawet nie może być mowy. Przypomniała mi się zresztą anegdotka jaką opowiedział mi kiedyś Wiktor Krebok, którego zresztą spotkałem na meczu w Bielsku. Jeszcze w czasach jego gry w jednym ze spotkań jeden z kolegów przyznał się sędziemu do popełnienia błędu w momencie, gdy arbiter odgwizdał koniec meczu i wygraną 3-0. Mecz trwał i w efekcie drużyna Kreboka przegrała 2-3, po czym nie trzeba mówić co chcieli siatkarze „uczciwemu koledze” zrobić w szatni. Gdy w jednym z kolejnych spotkań Wiktor dostał po ataku rywali piłką w głowę, a sędzia tego nie zauważył, ale po protestach rywali wezwał go siebie. Późniejszy trener kadry zamroczony odrzekł, że... nic nie poczuł.
Dla mnie bohaterką meczu w Bielsku była Natalia Safronowa, którą trener Walerij Łosiew (grał w olimpijskim finale w 1988 r. przeciwko USA) wpuścił na parkiet w momencie gdy dostawały od bielszczanek mocne lanie. Wszyscy pamiętali jak w czasie ME rywalki ze wszystkich drużyn „goniły ją zagrywką”. W Bielsku przyjmowała bardzo dobrze i poderwała swój zespół do walki o końcowe zwycięstwo. Ze zgrozą teraz przeczytałem, że kilka dni po meczu Safronowa zemdlała na treningu i walczy w szpitalu o życie.
Krzysztof Mecner