Wojciech Żaliński: kilka słów o trenerskiej legendzie
Budował w Kędzierzynie, Jastrzębiu, Radomiu, Wyszkowie, we Lwowie. Przede wszystkim jednak w Rzeszowie. Kto łączy te wszystkie kluby siatkarskie mieszczące się w wymienionych przeze mnie miastach? Ladies and gentlemen – oto legenda polskiej siatkówki – Jan Such.
Pierwszy kontakt z trenerem Janem miałem, gdy będąc zawodnikiem Jadaru Radom spotkaliśmy się z jego ówczesną drużyną Resovią Rzeszów, podczas towarzyskiego turnieju na Słowacji. Już wtedy mijając się z nim w hotelowej restauracji odniosłem wrażenie, że mam do czynienia z postacią nietuzinkową. Specyficzny styl bycia, łatwość prowadzenia rozmowy, duża pewność siebie w kontakcie bezpośrednim powodowała, że trener miał naturalny autorytet. Pamiętam, że w trakcie tegoż pobytu zarówno my, jak i drużyna Resovii, dostaliśmy „zielone światło” na zwiedzanie okolicy, oczywiście wieczorem, lecz w określonych ramach czasowych. Jakież było moje zdziwienie, gdy wracając ze „spaceru”, w hotelowym lobby ujrzałem trenera Sucha, skrupulatnie sprawdzającego listę obecności. Zresztą jak się później okazało, trener zawsze pozwalał na rozsądną zabawę, jeżeli tylko była poprzedzona solidnie wykonaną pracą. Ale o tym poźniej.
Po kilku latach, dwóch, może trzech, nasze drogi skrzyżowały się na zawodowej ścieżce. Po słabym początku sezonu, władze Jadaru Radom zadecydowały o zmianie trenera, podpisując kontrakt ze zwolnionym wcześniej z Resovii Janem Suchem. Zaraz po rozpoczęciu pracy przyszli współpracownicy Sucha skrupulatnie przeszukiwali klubowe magazyny w celu odnalezienia ulubionego atrybutu trenera – a niekoniecznie siatkarzy – mianowicie piłek lekarskich. I tak poznałem tzw. systemy. Jednym z nich, a w zasadzie podstawowym, był: „są palce, jest rozrzut - jest fajnie”. Chodziło o to, żeby przy pomocy piłek lekarskich należycie wzmocnić palce przyjmujących, tak żeby w trakcie meczów nie korzystać z techniki przyjęcia dołem przy zagrywce typu float. To miało ułatwić przyjmującym skuteczność przyjęcia, a co za tym idzie – rozrzut rozgrywającemu. Muszę przyznać, że wtedy nie do końca byłem entuzjastą tej metody, ale z biegiem czasu przekonałem się, że dzięki temu dziś mogę być przyjmującym.
Przygotowania do kolejnego sezonu, zgodnie ze sprawdzonym wielokrotnie przez trenera cyklem rozpoczęliśmy od obozu w Zakopanem. Oprócz zajęć czysto siatkarskich czy siłowych, co drugi dzień odbywaliśmy marszobiegi po przepięknych tatrzańskich szlakach, zdobywając kolejne szczyty. Każda trasa okazywała się być nieprzypadkową, trener posiadał ogromną bazę danych z czasami ich pokonania, zbieranymi podczas obozów z prowadzonymi wcześniej drużynami. Wyznacznikiem dobrego przygotowania było porównanie z najlepszymi rezultatami. Szczególnie imponował Arek Terlecki, który na każdej trasie zbliżał się lub pobijał rezultaty Roberta Milbranta, dotychczasowego rekordzisty. Kulminacyjnym momentem było zaplanowane na zakończenie obozu dwukrotne wejście na zakopiański Nosal. Tego dnia aura nie dopisywała, była mgła i padał rzęsisty deszcz. Mimo wszystko trener był nieugięty – Nosal należy zaliczyć. Po zaliczeniu jednego wejścia i zejścia trener był pod wrażeniem wyniku osiągniętego oczywiście przez Arka Terleckiego. Oznajmił nam, że ze względu na trudne warunki i przede wszystkim znakomity czas Arka rezygnujemy z drugiego wejścia. Jak się później okazało czas był znakomity ponieważ asystent trenera wchodząc na Nosal nie dotarł na szczyt... Dominik – będziesz się z tego tłumaczył!
W trakcie trwania obozu ustami kapitana poprosiliśmy trenera o możliwość zwiedzenia okolicy. Trener, niezbyt zaskoczony naszą prośbą zgodził się, co więcej - przygotował dla nas niespodziankę. Żeby, nie było - zwiedzanie okolicy nie było normą lecz nagrodą za dobrze wykonaną pracę. Niespodzianką była „zamówiona przez trenera” orkiestra. Następnego dnia pani z recepcji przyznała nam, że w restauracji ta orkiestra gra cyklicznie raz w tygodniu...
Sezon, do którego przygotowywaliśmy się m.in. podczas obozu w Zakopanem, skończyliśmy na pozycji zmuszającej nas do graniu meczów barażowych o utrzymanie w Pluslidze, przeciwko AZS Politechnice Warszawskiej. Zanim na dobre rozpoczęły się baraże z każdej strony docierały do nas sygnały, że zagramy nie tylko o przyszłość PlusLigi w Radomiu, lecz w ogóle o przyszłość klubu. W przypadku przegranej i spadku do I ligi właściciel nie zamierzał dalej utrzymywać drużyny, co za tym idzie mogło to oznaczać koniec siatkówki w mieście. Wszystkie te okoliczności powodowały, że na drużynie i trenerze ciążyła ogromna presja. Mecze ostatniej z przedostatnią drużyną ligi nie mogły stać na najwyższym poziomie sportowym, bo ciężar całej rywalizacji dużo ważył. Trzeba pamiętać, że w drużynie rywali występowali przyszli mistrzowie świata – Damian Wojtaszek, Karol Kłos i wtedy kontuzjowany Rafał Buszek. Ostatecznie cała rywalizacja po sześciu meczach zakończyła się rezultatem 4-2 dla Radomia, huk kamieni spadających z naszych serc można było usłyszeć daleko od Areny Ursynów, w której rozgrywany był ostatni mecz. W tamtym okresie najczęściej powtarzanym przez drużynę, a po zakończeniu barażów również przez trenera było zdanie: „Janka Sucha nikt nie wy....”
Do napisania tego tekstu skłoniły mnie wspomnienia, które wróciły po odsłuchaniu wywiadu radiowego z trenerem w audycji „W centrum sportu” dla Radia Centrum. Co prawda od kilku lat kontakt z trenerem ograniczył się do wysyłania życzeń świątecznych ale zawsze będę czuł do niego szczególny sentyment. W końcu był pierwszym trenerem, który mi naprawdę zaufał i pozwolił na dłużej zagościć w wyjściowej szóstce. Trenerze, pozdrawiam serdecznie!