Wojciech Żaliński: Urania a ciosy w twarz
„To hala czy rozbite jajko?” – pomyślałem, gdy pierwszy raz zobaczyłem halę Urania w Olsztynie. Był 2004 rok. Razem z drużyną STS Skarżysko-Kamienna przyjechaliśmy na turniej towarzyski. Młodzików? Może kadetów? Nie pamiętam. W turnieju poszło nam całkiem nieźle, pokonaliśmy kilka zespołów, żeby w finale ulec miejscowemu AZS Olsztyn.
W nagrodę, na koszt organizatora, zostaliśmy na Memoriale Huberta Jerzego Wagnera, który zaczynał się bezpośrednio po zakończeniu naszych zmagań. Oprócz możliwości obejrzenia oficjalnych spotkań, organizatorzy umożliwili nam podglądanie treningów reprezentacji Polski. Razem z kolegami ze Skarżyska w trakcie treningów otaczaliśmy boisko i robiliśmy zawody, kto szybciej poda piłkę, która akurat poza boisko wypadła. Sytuację, którą właśnie opisuję pamiętam ze wszystkimi szczegółami, pomimo że upłynęło od niej już ponad 15 lat. Zajmowałem stanowisko najbliżej bandy końcowej, przy której odbijając piłkę w parze rozgrzewali się Robert Szczerbaniuk i Piotr Gabrych. Gdy piłka uciekła im poza obszar boiska, ruszyłem po nią niczym kierowca formuły 1 z pole position i niewiele się zastanawiając, odrzuciłem w kierunku siatkarzy. Wtem Piotr Gabrych, schylając się i wiążąc buta poderwał głowę, skierował na mnie wzrokiem i... dostał piłką prosto w czoło. Wzrok Piotrka mam przed oczami do dzisiaj, mało w nim było wtedy sympatii dla młodego adepta siatkówki. Ten sam wzrok, w połączeniu z uściskiem ręki niczym imadłem, doświadczyłem ze strony „Garego” kilka lat później, gdy w jednym ze swoich pierwszych meczów w PlusLidze dwukrotnie trafiłem go piłką w czoło! Żeby było śmieszniej, w tym samym sezonie grając przeciwko AZS Częstochowa zostałem znokautowany. Naturalnie, otrzymałem soczysty cios piłką w twarz. Piłkę atakował Robert Szczerbaniuk.
Inne niezapomniane dla mnie przeżycie w Uranii miało miejsce w 2007 roku. Grając w juniorach Jadaru Radom, po latach posuchy, dostaliśmy się na Finał Mistrzostw Polski Juniorów w Olsztynie. Przyjeżdżając na turniej, bez żadnych doświadczeń, grając z przyjmującym z drużyny kadetów na rozegraniu nie mieliśmy żadnych oczekiwań. No może, żeby nie dać plamy. Przez zmagania grupowe przebrnęliśmy ekspresem, wygrywając wszystkie 3 mecze, a w półfinale spotkaliśmy się ze znajomymi z Mazowsza - MOS Wola Warszawa. W składzie rywali przyszli mistrzowie świata Fabian Drzyzga i Damian Wojtaszek, mój obecny klubowy kolega Michał Żurek a trenerem już wtedy pracujący w PlusLidze Krzysztof Felczak. Powiedzieć, że nie byliśmy faworytem to jakny nic nie powiedzieć. Po raz kolejny udowodniliśmy jednak, że sport to sport, a nie matematyka i wygraliśmy, awansując do finału. Finału, w którym czekali już na nas gospodarze AZS Olsztyn, de facto których rozbiliśmy w zmaganiach grupowych 3:0. Chyba pierwszy i ostatni raz w tym turnieju odwróciły się role - kopciuszek stał się faworytem. Niestety, nie udźwignęliśmy presji i ulegliśmy gospodarzom 2:3. Mimo to srebro było dla nas ogromnym sukcesem, a dla mnie truskawką na torcie (tak - truskawką. Pozdrawiam pana Hajto) była nagroda dla najlepszego atakującego, odebrana z rąk czołowego wtedy polskiego siatkarza Pawła Papke. Życie pisze ciekawe scenariusze i sam tego doświadczam, wykonując obecnie swoje codzienne obowiązki w Uranii. Sytuacje, które opisałem w tekście spowodowały że do tej konkretnej hali mam niesamowity sentyment i nie zmieni tego nawet niska temperatura w trakcie zimy, jaka panuje w jej wnętrzach. To miejsce, któremu niezwykłego uroku dodają: napis na trybunach „Muzeum Sportu” czy stojące na parkiecie farelki, uzupełniające niewątpliwe błędy w systemie ogrzewania hali. Miejscowi mówią również o specyficznym zapachu, który rzekomo czuć na ubraniach już po opuszczeniu hali. Osobiście - niczego takiego nie czuję, ale radzę się przekonać samemu. Oglądając domowe mecze Indykpolu AZS.