Dariusz Daszkiewicz: nie jesteśmy siatkarskim wybrykiem natury
W kończącym się sezonie PlusLigi Effector Kielce dał się zapamiętać jako ekipa nieprzewidywalna. I choć ostatecznie podopieczni Dariusza Daszkiewicza uplasowali się na miejscu siódmym, udowodnili, że należy im się miejsce w siatkarskiej elicie. Celem na kolejny rok, jak twierdzi szkoleniowiec, jest ustabilizowanie klubu od strony finansowej oraz organizacyjnej.
PlusLiga: Siódme miejsce dla zespołu, który mógł w ogóle nie przystąpić do ligowych zmagań, a który w fazie play-off był o krok od sprawienia ogromnej sensacji. Jakie towarzyszą panu odczucia, gdy myśli pan o zakończonych już przez Effector Kielce rozgrywkach?
Dariusz Daszkiewicz: Wiadomo, że apetyt rośnie w miarę jedzenia. Oceniając minione miesiące na spokojnie, trzeba mimo to powiedzieć, że zajęte przez nas miejsce jest naprawdę dobrym osiągnięciem. Wielu fachowców skazywało nas na walkę o dziewiątą lokatę. Z logicznego punktu widzenia pewnie powinno było tak się stać... Na newralgicznych pozycjach, czyli przyjęciu i ataku, mieliśmy bardzo niedoświadczonych graczy. Jednak praca, jaką moi podopieczni wykonali na przestrzeni sezonu, pozwoliła nie tylko na awans do fazy play-off, ale również na walkę, szczególnie w meczach z Jastrzębskim Węglem, w których sprawiliśmy dużą niespodziankę. Podsumowując, uważam, że należy ten sezon uznać za jak najbardziej udany i do tego najlepszy w historii kieleckiego klubu. W fazie zasadniczej zapisaliśmy na swoim koncie więcej zwycięstw, udało nam się również triumfować w dwóch starciach fazy play-off.
- Dwóch, a tak niewiele zabrakło, by tych triumfów było więcej…
- To prawda, szkoda nam piątego pojedynku. Mimo porażki 0:3, mieliśmy w nim swoje okazje, szczególnie w drugim secie. Wykorzystana piłka na 20:16 mogłaby dużo zmienić. Gdybyśmy dowieźli tamto prowadzenie do końca odsłony i wyrównali stan meczu, w kolejnych setach ręce naszych rywali mogłyby już zacząć się trząść. Tak samo żal mi potyczek z warszawską ekipą. Myślami wciąż byliśmy jednak w Jastrzębiu, szczególnie w trakcie pierwszej konfrontacji z Politechniką. To we własnej hali pogrzebaliśmy szansę na walkę o piąte miejsce w lidze. Wpadliśmy wtedy w okropny dołek. Wyglądało to z naszej strony tak, jak gdybyśmy to my byli w rywalizacji z Jastrzębskim Węglem faworytem, przegrali, a przez to załamał nam się świat. Potem zabrakło nam czasu na odreagowanie. To dowód na to, że głowa jest w siatkówce kluczowa. Wszystkie inne elementy to tylko dodatek do przygotowania mentalnego.
- Pana myśli krążą już powoli wokół przyszłego sezonu? Z pewnością będziecie chcieli zrobić wszystko, aby uniknąć tak niestabilnej sytuacji, w jakiej klub znalazł się w zeszłym roku.
- Tak, powoli już o tym myślimy. Będziemy niedługo zaczynali rozmowy z zawodnikami i sponsorami. Niestety wszystko bardzo mocno weryfikują pieniądze. Przed prezesem dużo ciężkiej pracy. Na pewno chcielibyśmy wcześniej rozpocząć przedsezonowe przygotowania i szybciej skompletować skład.
- Z pieniędzmi było krucho, ale woli walki nikomu nie zabrakło. Jak udało się panu odseparować młodych podopiecznych od niesprzyjającej aury, jaka im towarzyszyła od początku tworzenia zespołu?
- Bardzo pomocni byli też ci starsi zawodnicy. Mam na myśli choćby Tomka Józefackiego czy Roberta Milczarka. Ich doświadczenie odgrywało w codziennej pracy znaczącą rolę. Przede wszystkim jednak staraliśmy się budować ten zespół krok po kroku. Oczywiście mieliśmy po drodze pewne kłopoty. W momencie, w którym dopiero zaczynaliśmy swoje przygotowania, inne ekipy miały już dopięte na ostatni guzik wszelkie sprawy organizacyjne. Z tego powodu sparowaliśmy z zespołami I ligi, co paradoksalnie mogło nam właśnie pomóc. Dzięki temu siatkarze stopniowo wchodzili do gry. Przez cały sezon brakowało nam jednak jeszcze większego doświadczenia i ogrania, głównie na skrzydłach. Tego nie da się wytrenować, można to jedynie zdobyć, rozgrywając daną liczbę spotkań. Dopiero po jakimś czasie siatkarski los zaczyna się odwracać i gra wygląda lepiej. Podziwiam moich chłopaków za to, że potrafili udźwignąć presję. Na pewno każdy odczuwa pewien niedosyt. Gdyby jednak ktoś wraz ze startem rozgrywek powiedział nam, że zajmiemy siódmą lokatę i stoczymy zacięty bój z Jastrzębiem, myślę, że wzięlibyśmy taki scenariusz w ciemno.
- Można odnieść wrażenie, że jest z nich pan dumny. Wykonali swoją pracę w stu procentach?
- Zdecydowanie tak. Zostawili na boisku dużo zdrowia i serca. Nie zawsze wszystko wychodzi, nie da się też wygrać wszystkich meczów, ale najważniejsze jest uczucie zadowolenia z rozegranego sezonu. Każdy powinien móc sobie powiedzieć, że dał z siebie maksimum swoich możliwości. Myślę, że zawodnicy nie mogą mieć do siebie pretensji, zrobili wszystko, co tylko było w ich mocy i ciężko pracowali na to, co osiągnęli. Jestem z nich dumny.
- Z samego siebie i z pracy całego zaplecza jest pan tak samo zadowolony?
- Nigdy nie jest tak dobrze, żeby nie mogło być lepiej. Pewne rzeczy na pewno można było poukładać trochę inaczej. Trzeba jednak mieć na uwadze to, że drużyna rodziła się w bólach. Pod względem organizacyjnym zdecydowanie ustępujemy innym ekipom. Przykładem tego jest u nas ławka trenerska, na której jestem sam. A pomoc drugiego szkoleniowca bywa przecież nieodzowna... Nie uznaliśmy, że sami sobie świetnie poradzimy, że nie jest nam potrzebna dodatkowa pomoc w sztabie. Wynika to jednak z braku możliwości finansowych. Naszym celem było stworzenie klubu wypłacalnego, co się zresztą udało. Nie było też sytuacji, w której nie zrobiliśmy czegoś, bo tak było dla nas wygodniej, bo nam się nie chciało. Powodem braku pewnych ruchów była co najwyżej niemożność ich wykonania.
- Kielce wydają się ośrodkiem, który uparcie dąży do udowodnienia wszystkim dookoła, że zasługuje na miejsca na siatkarskiej mapie PlusLigi. Po tym sezonie chyba nikt już nie może mieć co do tego wątpliwości.
- Niedawno zawodnik jednego z klubów PlusLigi określił nasz zespół jako zlepek przypadkowych ludzi. Myślę, że chłopcy udowodnili, że są prawdziwą drużyną, zbudowaną także na bazie trudnych doświadczeń. Podkreślę raz jeszcze, że wynik, który jest rezultatem w historii kieleckiego klubu najlepszym, został osiągnięty bez gwiazd, właśnie przez tych „zlepionych przypadkowo” siatkarzy, z czterokrotnie niższym budżetem niż w ubiegłym roku. Zawodnikom też było ciężko przyjść do tego klubu. Długo nikt nie wiedział, czy w ogóle uda nam się wystartować. Z ich strony było to duże ryzyko. W połowie października mogło się przecież nagle okazać, że jednak nie zagramy. W grze najważniejsze jest serce, za które muszę moim podopiecznym podziękować.
- A pan ma serce do trenowania?
- Myślę, że mam. Na przestrzeni lat bywało w tym fachu raz lepiej, raz gorzej. Od początku miałem jednak w Kielcach możliwość budowania czegoś od samego początku. Mimo wycofania się w zeszłym roku głównego sponsora, udało nam się wszystko uratować, a żeby takie rzeczy robić, trzeba mieć do nich serce.
- W Kielcach spędził pan już kawałek swojego siatkarskiego życia. Czy miasto to zajmuje w pana osobistej hierarchii szczególną pozycję?
- Kielecką siatkówkę budowaliśmy z prezesem praktycznie od zera. Gdy wystartowaliśmy w drugiej lidze, wiele osób uważało, że jesteśmy wybrykiem natury, który nie ma racji bytu. Pokazaliśmy jednak, że z sześcioma juniorami w składzie jesteśmy w stanie wywalczyć awans do pierwszej ligi, a rok później, praktycznie w tym samym składzie, awansować do PlusLigi. Na pewno więc Kielce zajmują w moim sercu bardzo istotne miejsce.
- Wróćmy jeszcze na parkiet. W trakcie spotkań wydaje się pan typem trenera wyznającego siatkarski stoicyzm. To tylko pozorny spokój?
- O sobie myślę raczej w kategoriach choleryka. Na pewno w środku bardzo przeżywam każdą akcję i każde spotkanie. Nie zawsze jednak widać to na zewnątrz. Na pewno nie należę do grona szkoleniowców, którzy z niezachwianym spokojem obserwują boiskowe wydarzenia.
- Jaka myśl mogłaby podsumować pana podejście do siatkówki?
- Jestem wyznawcą jednej zasady, która powinna towarzyszyć na parkiecie przede wszystkim samym zawodnikom. Chodzi o to, aby po zejściu z boiska nie mieć do siebie samego pretensji. Nawet jeśli przeciwnik zagrał lepiej, a nam coś nie wyszło, mamy świadomość tego, że jutro będzie nowy, lepszy dzień. Nigdy nie może zabraknąć chęci. Gdy ich w sporcie brakuje, nie można wtedy niczego osiągnąć.
- Z pana wypowiedzi wynika, że jest pan osobą mocno wierzącą w swoich zawodników i w siatkówkę. Czy jest coś, co może zachwiać pana wiarę?
- Myślę, że tak jak u każdego człowieka: zdarzają się chwile zwątpienia. Kluczem do sukcesu jest ich jak najszybsze przezwyciężenie. Niekiedy jest to trudne, niekiedy wbrew logice… Pamiętajmy jednak, że w siatkówce można odwrócić losy spotkania nawet w najgorszej sytuacji. Wiara w to, nawet w tych złych momentach, jest zatem niebywale istotna. Czasami trudno ją zachować, ale zdecydowanie warto nad nią pracować.