Grzegorz Pająk: qualita non la quantita, czyli jakość, nie ilość
- Jestem przekonany, że nawet dla trzydziestoletniego siatkarza jeszcze nie wszystko jest stracone i nie należy zamykać się w pudełku z napisem „drugi rozgrywający na wieczność”, ale trzeba wciąż szukać, próbować swoich sił - mówi siatkarz Aluronu Virtu Warta Zawiercie, tłumacząc dlaczego zrezygnował z gry w drużynie mistrza Polski.
PLUSLIGA.PL: Dwa poprzednie sezony spędził pan w ZAKSIE Kędzierzyn-Koźle, wydawałoby się wymarzonym miejscu do grania. Czegoś brakowało?
GRZEGORZ PAJĄK: Grania przede wszystkim. Z trenerem De Giorgim trenowałem bardzo dużo i bardzo dobrze, uważam, że poczyniłem spory postęp i teraz chciałbym to zweryfikować. Jestem przekonany, że nawet dla trzydziestoletniego siatkarza jeszcze nie wszystko jest stracone i nie należy zamykać się w pudełku z napisem „drugi rozgrywający na wieczność”, ale trzeba wciąż szukać, próbować swoich sił. Mówiąc szczerze, tuż po sezonie ligowym w ogóle nie myślałem o przeprowadzce do innego klubu, ale gdy pojawiła się oferta z Zawiercia, decyzję o zmianie barw podjąłem w ciągu kilku godzin. Miałem wprawdzie obowiązujący kontrakt w Kędzierzynie-Koźlu, ale tak to się wszystko fajnie poukładało, że udało się odejść z ZAKSY i podpisać umowę w drużynie beniaminka. Klub stworzył tam fajny zespół, powoli wspólnie układamy te klocki w całość.
Ładnie powiedział pan o tym, że nie należy przywiązywać się do roli drugiego rozgrywającego, nawet jeśli ma się 30 lat. Paweł Zagumny miał 29, gdy zaświecił pełnym blaskiem podczas mundialu w Japonii…
GRZEGORZ PAJĄK: Człowiek uczy się całe życie i może robić postępy nawet grubo po trzydziestce. Zawsze jest szansa, by nauczyć się czegoś nowego i nigdy nie wolno się poddawać, a tym bardziej wtedy, gdy los sam podrzuca nam okazje. Do roli drugiego rozgrywającego zawsze można wrócić, a pozycję tego pierwszego trzeba sobie wywalczyć, zapracować na nią. Sam jestem ciekaw jak to będzie wyglądało na przestrzeni całego sezonu, czy i w jakim stopniu będę w stanie wykorzystać wiedzę zdobytą w ZAKSIE, gdzie miałem możliwość oglądania i słuchania najlepszych na swojej pozycji.
No właśnie. Dwa lata spędził pan podglądając jednego z najlepszych aktualnie rozgrywających na świecie, Bena Toniuttiego. Chętnie dzielił się wiedzą?
GRZEGORZ PAJĄK: Ben to niezwykle otwarta dusza, chętna do pomocy. Poza tym, nie czuł się zagrożony moją osobą i chyba mogę powiedzieć, że także w PlusLidze górował dość wyraźnie. Gdy byłem na boisku, zawsze udzielał mi wskazówek na temat tego, co widział z boku.
Wydaje mi się, że zaczął pan szybciej rozgrywać piłkę?
GRZEGORZ PAJĄK: Ale to już bardziej za sprawą wskazówek trenera. Fefe miał konkretne wymagania techniczne w kwestii odbicia piłki górą - żeby było szybkie i dynamiczne, a przy okazji utrzymywało piłkę na jednym poziomie wysokości - tak, aby to atakujący mógł sobie wybrać czy chce uderzyć wcześniej, czy później. Szybkie granie daje sporo korzyści. Doskonałym przykładem jest Salvador Oliva. Jak nie pójdzie się do niego w ciemno, przed akcją, to nie ma szans, żeby zdążyć.
Cofnijmy się do czasów, gdy grał pan w Jastrzębskim Węglu. Pamiętam, że przychodził pan do klubu jako spory talent, nadzieja polskiego rozegrania. Potem pana kariera zwolniła. Złe wybory, brak szczęścia, czy jeszcze coś innego?
GRZEGORZ PAJĄK: Powiem szczerze, że chyba za wcześnie osiadłem na pozycji drugiego rozgrywającego, za szybko poszedłem do dużego klubu. Warto, aby młodzi, dopiero rozpoczynający swoją przygodę z siatkówką rozgrywający pamiętali o tym, że treningi są treningami, ale liczy się przede wszystkim granie. Wiadomo, że trenuje się, powiedzmy, 25 godzin w tygodniu, a gra - dwie, ale właśnie te dwie godziny spędzone na boisku w trakcie meczu są najistotniejsze. Szczególnie dla rozgrywającego, który poprzez doświadczenie meczowe nabiera umiejętności, uczy się na własnych błędach, na tym jak drużyna na nie zareagowała. Z tego wyciąga najwięcej wniosków na przyszłość. Mówię to na swoim przykładzie, bo jako 21-latek poszedłem do Jastrzębskiego Węgla i praktycznie dwa lata przesiedziałem na ławce, potem zmieniłem klub i też utkwiłem w kwadracie. Następnie poszedłem do Kielc i znów się nie nagrałem, to samo w Olsztynie. I nagle zrobiło się pięć sezonów, gdy praktycznie tylko trenowałem, a na boisku pojawiałem się sporadycznie. Podczaa drugiego pobytu w Kielcach rozegrałem cały sezon, zostałem zauważony i poszedłem do ZAKSY, także dlatego, że nie miałem innej oferty, poza pozostaniem w drużynie z województwa świętokrzyskiego.
- Zarzucano mi, że poszedłem za przysłowiowymi pieniędzmi i faktycznie, finansowo było lepiej niż w Kielcach, ale też i byt pewniejszy. Niemniej cieszę się, że poszedłem do ZAKSY, bo tak jak już nadmieniłem, dużo się tam nauczyłem, także obcując z takimi zawodnikami, jak Dawid Konarski, Sam Deroo, Kevin Tillie czy wspomniany już Toniutti. Przede wszystkim, innego podejścia, spokoju na boisku, a także ciężkiej pracy i jakości wykonywania tej pracy. Były to chyba dwa najlepsze sezony w mojej karierze, bo dwukrotnie wywalczyliśmy mistrzostwo kraju, raz puchar, przez dwa lata zagraliśmy w czterech finałach. Nie udało nam się tylko w Lidze Mistrzów.
Siatkówka to wasza praca, tak jak wszyscy inni, musicie z czegoś żyć i zarobić na przyszłość. Czasami jednak trzeba wybierać między graniem, a zarabianiem i to chyba jest najtrudniejsze?
GRZEGORZ PAJĄK: W pewnym wieku pieniądze zaczynają być ważne, zwłaszcza, gdy ma się na utrzymaniu rodzinę. Może to trochę brzydko brzmi, ale tak, to jest nasza praca. Choć czasami ciężko nazwać pracą coś, co wykonuje się z wielką przyjemnością. Gdybym nie był w stanie zapewnić bytu swojej rodzinie, nie mógłbym grać w siatkówkę i nie cieszyłaby mnie ona tak bardzo, jak ma to miejsca obecnie. Mam półtoraroczne dziecko i muszę myśleć o jego przyszłości, podobnie jak moi rodzice myśleli o mojej. Staram się wszystko tak wypośrodkować, żeby patrzeć także na rozwój własnej kariery, stąd czasami przychodzi mi podejmować ciężkie decyzje. Tak bywa, gdy nie jest się zawodnikiem na topie i trzeba wybrać między grzaniem ławy za niezłe pieniądze, a graniem w biedniejszym klubie i odstawieniem rodziny na dalszy plan finansowy. Za tysiąc złotych wyżyć się nie da, a jak ma się 15 tysięcy, można żyć i jeszcze coś zaoszczędzić. To są ciężkie wybory, szkoda, że nie wszyscy to rozumieją.
Do Aluronu Zawiercie przeszliście z ZAKSY wspólnie z Grzegorzem Boćkiem. Razem będzie wam łatwiej?
GRZEGORZ PAJĄK: Obydwaj jesteśmy w tym samym położeniu, bo w ZAKSIE za dużo nie pograliśmy, choć Grzesiu głównie ze względu na kontuzje. Chcemy się pokazać i będziemy gryźć parkiet, żeby udowodnić sobie i innym swoją wartość. Także po, to żeby w przyszłości wejść na rynek transferowy z innej pozycji niż ta obecna. Żeby ktoś zadzwonił i powiedział: ja go potrzebuję, ja go chcę, to odpowiedni zawodnik dla mnie. A nie, żeby było tylko: wejść go, wepchnij go, spróbuj. Póki co, ciężko na to pracujemy i mam nadzieję, że efekty tej pracy przyjdą w lidze.
Drużyna wydaje się być dość dobrze zbilansowana - jest trochę spokoju w postaci japońskiego libero i odrobina brazylijskiego szaleństwa.
GRZEGORZ PAJĄK: Przede wszystkim, mamy w zespole mnóstwo różnych temperamentów - Japończyk, Brazylijczyk, Słowak, Polak, Amerykanin. Mieszanka jest fajna i mam nadzieję, że każdy z nas wniesie do drużyny coś pozytywnego. Japończyk faktycznie jest oazą spokoju, dla nas to zupełnie inny świat. Trochę rozmawialiśmy już o ich kulturze, trochę sami widzimy i nie możemy się nadziwić. Z jednej strony jest niesamowita, a z drugiej, nie do końca nam się podoba. Ale pewnie on ma tak samo myśląc o polskich realiach. Brazylijczyk, wiadomo - gorąca krew. Myślę, że jak już nogi i ręce go „puszczą”, po tych wszystkich siłowniach, to może pokazać się z bardzo pozytywnej strony. Obyśmy tylko szybko poradzili sobie z urazami Mateja Pataka i Kamila Długosza, bo obydwaj są nam bardzo potrzebni.
Presja beniaminka będzie na was ciążyć?
GRZEGORZ PAJĄK: Presja jednym pomaga, innym szkodzi. Ja akurat lubię sportową presję, lubię gdy ktoś ode mnie wymaga, bo tak trzeba. Uważam, że nie tylko w sporcie, ale w każdym innym zawodzie należy od ludzi wymagać, żeby efekty były zadawalające. W klubie powiedziano nam, żeby wynik nie był zły, żeby nie było 15-16 miejsca. Ja poszedłbym dalej, bo chciałbym, aby ludzie spojrzeli na Aluron Zawiercie i powiedzieli, że kolejna fajna ekipa dołączyła do PlusLigi, że fajnie się nas ogląda. Żebyśmy zrobili wspólnie coś zaskakującego, na plus oczywiście. Mamy świetnych kibiców, którzy na pewno będą nas wspierać. Hala jest wprawdzie mała, ale zainteresowanie meczami bardzo duże, bo jesteśmy chyba największą sportową atrakcją w mieście. Przypomina mi halę w Szerokiej, jest tak samo dźwięczna, więc na pewno na naszych meczach będzie głośno.
W ZAKSIE pracował pan z Włochem, w Zawierciu także. Zanini ma podobną filozofię pracy jak Fefe?
GRZEGORZ PAJĄK: Styl pracy jest bardzo podobny, choć wiadomo, że każdy trener jest inny, tak jak każdy człowiek różni się od drugiego. Rękę ma twardą, ale jest to bardzo dobra ręka. To typowa, włoska myśl szkoleniowa, czyli detale, detale i jeszcze raz detale. Skupiamy się na bardzo malutkich rzeczach, które potem tworzą wielką całość. Powiem może trochę nieładnie, że trener przyczepia się do wszystkiego, ale tak trzeba. Znam to, przerobiłem i wiem, że to działa. Cały czas trzeba udoskonalać każdy drobiazg, trzymać jakość w każdym elemencie i o każdej porze dnia - czy trenujemy o 9.00 rano, czy o 18.00 wieczorem. Jak to ładnie powiedział w swojej książce Łukasz Kadziewicz, „qualita non la quantita” czyli jakość, a nie ilość.
Powrót do listy