Igor Yudin: mama polubiła Żory
Z urodzenia Rosjanin, z natury Australijczyk, a z miejsca zamieszkania Polak. W wieku siedemnastu lat Igor Yudin opuścił dom rodzinny i wyjechał zdobywać siatkarskie szlify do Brazylii. Szybko jednak zamienił ojczyznę Sergio i Giby na Polskę, gdzie na dłużej zadomowił się w Jastrzębskim Węglu.
PlusLiga: Czy to prawda, że niewiele brakowało, by został Pan koszykarzem?
Igor Yudin: Jako dziecko trenowałem siatkówkę i koszykówkę jednocześnie, bo nie potrafiłem zdecydować co bardziej mi odpowiada. Kiedy miałem 11 lat musiałem w końcu podjąć decyzję i postawiłem na siatkówkę. Niebagatelną rolę odegrał mój starszy brat, który z kolei trenował koszykówkę. Początkowo namawiał mnie, żebym poszedł w jego ślady, ale w końcu stwierdził, że lepiej rokuję w siatkówce. Dziś jestem pewien, że dokonałem właściwego wyboru, bo piłka siatkowa to dyscyplina nieprzewidywalna, pozbawiona nudy i sztampy, a oglądanie jej sprawia znacznie więcej przyjemności, niż obserwowanie koszykówki.
- Ile lat miał Pan opuszczając dom rodzinny?
- Dorosłość przyszła do mnie bardzo szybko. Miałem 17 lat gdy pojechałem do Brazylii spróbować sił w tamtejszej lidze. Z dnia na dzień musiałem przestać być nastolatkiem, zapomnieć o życiu na luzie, bez większej dyscypliny i rozpocząć życie profesjonalnego sportowca. Brazylia to nie jest jednak dobre miejsce dla młodego siatkarza, zwłaszcza na początku samodzielnej drogi. Było mi trudno przywyknąć do ich zabawowego trybu życia i takiego nazbyt swobodnego traktowania codzienności. Choć brazylijska siatkówka jest najlepsza na świecie, ja osobiście nie czułem się tam dobrze. Kiedy więc pojawiła się propozycja wyjazdu do Polski, bez wahania ją przyjąłem. Uważam, że rozpoczynającemu dopiero karierę siatkarzowi Europa może zaoferować znacznie więcej.
- Były jakieś plusy pobytu w Brazylii?
- Zdecydowanie. Samodzielne życie, z dala od rodziny i tego parasola ochronnego, jaki ona daje, nauczyło mnie odpowiedzialności za siebie, swoje postępowanie i jego skutki. Na początku było mi bardzo ciężko i w każdym kryzysowym momencie (a było ich mnóstwo) dzwoniłem do mamy, szukając u niej wsparcia. Dziś bardzo sobie cenię niezależność i teraz to mama częściej dzwoni do mnie.
- Za czym najbardziej Pan wtedy tęsknił?
- Czasami tęskniłem, i dziś również tęsknię za takich swawolnymi chwilami, kiedy nie miałem obowiązków, a moje życie toczyło się na luzie i skupiało wokół szkoły oraz spotkań z przyjaciółmi. Teraz wciąż jestem w kontakcie z australijskimi znajomymi i kiedy piszą mi co się dzieje w Melbourne, chwilami bardzo żałuję, że nie ma mnie tam z nimi. Z drugiej zaś strony, robię to, o czym zawsze marzyłem i jestem dumny, że mając zaledwie 21 lat mam już na koncie tak różnorodne doświadczenia.
- Gdzie teraz jest Pana dom?
- Ciężko odpowiedzieć na to pytanie. Moi rodzice i większość przyjaciół mieszkają w Australii, więc tam powinien być mój dom. Tyle tylko, że kiedy przyjeżdżam do Melbourne, spędzam tam zaledwie kilka dni. Zaraz potem rozpoczynam zgrupowanie kadry i mieszkam głównie w hotelu. Powoli chyba Żory stają się moim drugim domem. Jestem w Polsce już trzeci sezon, mam coraz więcej znajomych i coraz lepiej mówię w waszym języku. Czuję się tutaj naprawdę komfortowo.
- Kim zatem jest Igor Yudin - Rosjaninem, Australijczykiem czy Polakiem?
- Z urodzenia jestem Rosjaninem, ale chyba bardziej czuję się Australijczykiem. Oczywiście nie zerwałem kontaktów z rosyjskimi znajomymi i nie odcinam się od swoich korzeni, ale jednak mentalnie nie jestem Rosjaninem. Kiedy w zeszłym roku, przy okazji rywalizacji w Lidze Mistrzów pojechałem do Rosji, nie ukrywam, że ta wizyta wywarła na mnie ogromne wrażenie. Przez moment poczułem się jakbym wrócił do domu z dalekiej podróży, ale to uczucie minęło przy pierwszym zderzeniu z tamtejszą rzeczywistością. Z drugiej strony, kiedy czasami rozmawiam z mamą przez telefon, to zamiast rosyjskiego zaczynam używać polskiego. To chyba oznacza, że coraz bardziej czuję się również Polakiem.
- Jak wspomina Pan dzieciństwo w Rosji?
- Moje dzieciństwo w Jekaterynburgu miało dwa różne oblicza. Najmłodsze lata, kiedy byliśmy wszyscy razem, wspominam niezwykle ciepło. Byłem beztroski i skupiałem się wyłącznie na sobie. Potem, kiedy straciłem ojca wszystko się zmieniło. Musiałem pomagać mamie w codziennych obowiązkach i szybko się usamodzielnić. Kiedy jednak dziś myślę o tamtych latach, to wspominam je jako najwspanialszy okres w życiu.
- Pamięta Pan dzień, w którym dowiedział się o przeprowadzce do Australii?
- Doskonale! Moja mama poinformowała nas o swoich planach związanych z przeprowadzką dość wcześnie, bo jakieś dwa lata naprzód. Kiedy to usłyszałem dostałem gęsiej skórki. Miałem 12 lat, trenowałem siatkówkę i miałem wszystko w miarę poukładane. Tymczasem nagle moje życie wywróciło się do góry nogami. Prawdę mówiąc, długo w ogóle nie przyjmowałem do siebie tej decyzji i w nią nie wierzyłem. Dopiero kiedy zaczęliśmy pakować rzeczy i zastanawiać się co ze sobą zabrać, a czego nie, naprawdę uświadomiłem sobie, że to nie są żarty.
- Dlaczego Pana brat nie wyjechał z wami?
- Mój brat, który jest kilka lat starszy ode mnie, był zawsze bardzo dumny i przywiązany do wartości narodowych, czuł się prawdziwym rosyjskim patriotą. Kiedy przeprowadzaliśmy się do Australii, on akurat skończył służbę w armii i planował wspólne życie ze swoją dziewczyną. Postanowił więc zostać w Rosji i tą decyzją prawie złamał serce naszej mamie. Szybko założył własną firmę, osiągnął niezły poziom materialny i był zadowolony ze swojego życia w Rosji. Kiedy jednak dwa lata temu przyjechał po raz pierwszy do Australii, oniemiał z wrażenia i szybko zrozumiał dlaczego tak pokochaliśmy ten kraj. Najprawdopodobniej, najdalej za dwa lata, przeprowadzi się na stałe do Melbourne.
- Ciężko było przywyknąć do życia w zupełnie nowej rzeczywistości?
- W zaakceptowaniu nowego stanu rzeczy bardzo pomógł mi mój drugi ojciec, który jest Australijczykiem i był sprawcą całego zamieszania. Przyrzekł mi, że w Melbourne będę miałam równie dobre, jak w Jekaterynburgu warunki do trenowania siatkówki. I rzeczywiście dotrzymał słowa. Sam wszystko załatwił i dbał o rozwój mojej kariery zawodniczej aż do momentu, gdy dosłałem się do kadry narodowej. Tak naprawdę jednak kupiłem ten kraj zanim jeszcze wysiadłem z samolotu. Kiedy lądowaliśmy w Melbourne dostrzegłem hasające nieopodal kangury. W drodze do domu zobaczyłem całą masę innych zwierząt, których nigdy wcześniej nie widziałem, nawet w ZOO. Następnego dnia po przyjeździe ojciec zabrał mnie do centrum miasta. Tam z kolei urzekły mnie drapacze chmur i niezwykła różnorodność krajobrazu. Nie znałem wtedy nawet słowa w języku angielskim, a mimo to szybko poczułem się tam jak w domu. Choć sporo podróżuję i widziałem już wiele ciekawych miejsc, to uważam Melbourne za jedno z najpiękniejszych miast na świecie. Żałuje, że jest położone tak daleko i tak niewiele ludzi może sobie pozwolić, by tam pojechać i poczuć klimat miasta, które uznawane jest za jedno z najdoskonalszych miejsc do życia na świecie.
- Czy obecne miejsce zamieszkania, Żory polubił Pan równie szybko jak Melbourne?
- Pierwsze miesiące w Polsce kojarzą mi się głównie z samotnością. Z wielkiego świata przybyłem do małego miasteczka i byłem w nim obcy. Nie miałem znajomych i nie za bardzo wiedziałem co z sobą zrobić. Na początku Żory wydawały mi się też zbyt małe, jak dla moich potrzeb, zwłaszcza gdy wychodziłem na miasto i ciągle spotykałem tych samych ludzi. Teraz jednak zaczynam doceniać zalety tego miejsca. Jest ciche, spokojne i gdy jestem zmęczony treningami, mogę się zaszyć w swoim mieszkaniu i odpocząć z dala od zgiełku. Będąc we wrześniu na turnieju w Korei i mając świadomość, że moi koledzy z klubu już trenują, z niecierpliwością liczyłem dni do przyjazdu do Polski. Kiedy rok temu moja mama i brat przyjechali mnie tutaj odwiedzić, byli zachwyceni Żorami. Mama ma zdecydowanie rosyjską naturę i dla niej Polska kulturowo jest znacznie bliżej Rosji, niż Australia. Poczuła się więc tutaj jak na starych śmieciach i tak bardzo polubiła Żory, że już niedługo odwiedzi mnie ponownie.
Powrót do listy