Jakub Bednaruk: chcę być topowym trenerem
- Obecna formuła chyba się wyczerpała i należy zrobić kolejny krok - mówi jeden z najlepszych polskich trenerów młodego pokolenia, podsumowując właśnie zakończony, prawie dziewięcioletni etap pracy w Politechnice Warszawskiej. Zdradza też dlaczego nie podpisał kontraktu z mistrzem Polski oraz co było jego największym sukcesem i porażką w pracy z 9. ekipą trwającego sezonu.
PLUSLIGA.PL: ONICO AZS Politechnika Warszawska zakończyła sezon na 9. miejscu, po pokonaniu w złotym secie GKS-u Katowice. Obydwa zespoły biły się w dwumeczu do upadłego.
JAKUB BEDNARUK: To jest kształtowanie charakterów, a charakter zespołu buduje się latami, tak przynajmniej było w moim przypadku, w Warszawie. Piotrkowi Gruszce poszło szybciej. Polega to na tym, że drużyna zawsze ma grać o zwycięstwo, niezależnie od rangi rywalizacji. To dziewiąte miejsce nic nam nie dało, no może satysfakcję, że skończyliśmy zmagania oczko wyżej niż nasz ostatni ligowy rywal. Cztery poprzednie sezony kończyliśmy przegraną, teraz, na zakończenie mojej przygody w Politechnice, w końcu zwycięstwo.
Pięć lat temu rozpoczął pan projekt „Politechnika Warszawska”, firmując go swoim nazwiskiem. To był udany projekt?
JAKUB BEDNARUK: Nie wstydzę się tego, co zdarzyło się przez ostatnie pięć lat, zresztą z całej Polski dostawałem i dostaję słowa wsparcia. Nawet przypadkowi ludzie, którzy siatkówkę oglądają raz w tygodniu, spytani o pierwsze skojarzenie z Politechniką, odpowiadają: Bednaruk, ten wariat. To dobrze. Na początku w ogóle nie mieliśmy funduszy na marketing, więc wymyślaliśmy różne rzeczy i walczyliśmy o swoje miejsce w sportowej Warszawie, co wbrew pozorom wcale nie było łatwe. Niektóre kluby, szczególnie w mniejszych miastach mają znacznie prościej, bo nie ma tam zbyt wielu rozrywek. W stolicy musieliśmy konkurować nie tylko z Legią, choć i tak ta walka była z góry skazana na porażkę. Człowiek, który przeznacza na weekendowe „szaleństwo” 40 zł, ma do wyboru dwa tysiące atrakcji i my musieliśmy go jakoś skłonić, by zechciał wydać te pieniądze na siatkówkę. Żeby pomyślał: nie wygrywają, ale są fajni, może warto zobaczyć ich mecz. Przekonanie ludzi do Politechniki zajęło nam mnóstwo czasu. Sporo przy tym dostałem po głowie, bo wiele razy słyszałem, że jestem lanserem nie trenerem.
Aktywność w mediach społecznościowych była elementem pana pracy?
JAKUB BEDNARUK: To była przemyślana inicjatywa. Trzeba sobie zdać sprawę, że w dzisiejszych czasach trener to nie tylko gwizdek i trening, że cały klub to jedna, wielka machina. Myśmy tę warszawską machinę tak rozruszali, że moim zdaniem, nasze show na Torwarze jest jednym z najlepszych w Polsce, przynajmniej jeśli chodzi o gry zespołowe. Zrobiliśmy mnóstwo rzeczy, które nie wymagały nakładów finansowych, a tylko naszego czasu i chęci. Bardzo chciałbym podziękować chłopakom, bo wielokrotnie poświęcali swój czas na różne pozasportowe aktywności - po to, żeby klub stał się rozpoznawalny.
Chodziło też pewnie o przyciągnięcie sponsorów?
JAKUB BEDNARUK: W jakimś stopniu tak, choć to akurat nie było moim zadaniem. Z tego co wiem, to szef ONICO Tomasz Turczyn, siedząc kiedyś przy komputerze trafił na Politechnikę i stwierdził: „O, fajni są, a brakuje im kasy. Pomogę im”. Ostatnio będąc na meczu Legii zdążyłam się z nim pożegnać, bo rozstajemy się w przyjacielskich okolicznościach. Cieszy mnie, że ONICO zdecydowało się na współpracę z Politechniką, bo to bardzo dobra, poważna firma. Zbudowaliśmy w Warszawie coś trwałego, z solidnymi fundamentami. To nie jest drewniane, słomiane, to się całkiem mocno trzyma na nogach. Teraz trzeba to tylko ulepszać. Było mi dane zrobić coś fajnego i dziękuję zarządowi, że dawał mi wolną rękę, bo nie każdy ma taką swobodę działania, jak miałem ja.
W jednym z wywiadów powiedział pan nawet, że było trochę jak w rodzinie.
JAKUB BEDNARUK: Tak i doszliśmy do wniosku, że jednak trzeba coś zmienić, bo żeby się rozwijać, człowiek musi szukać nowych rozwiązań. Obecna formuła chyba się wyczerpała i należy zrobić kolejny krok. Musi przyjść ktoś z zewnątrz i spojrzeć innym okiem. Ja przeżyłem w Warszawie bardzo złe czasy, gdy nie wiedziałem co wydarzy się za miesiąc, czy w ogóle zagramy. Teraz jesteśmy w stolicy rozpoznawalni.
Spędził pan w Warszawie prawie dziewięć lat. Za dużo? Miałam wrażenie, że w tym ostatnim roku był pan już trochę zmęczony.
JAKUB BEDNARUK: Nie, to nie jest kwestia zmęczenia. Prawda jest taka, że gdybyśmy przez cały sezon grali z Pawłem Zagumnym, to bilibyśmy się miejsca 5-6, może 7. Z ostatnich sześciu meczów sezonu, w których „Guma” zagrał, wygraliśmy pięć. Proszę wyciągnąć z Jastrzębskiego Węgla Kampę i grać prawie cały sezon Gilem. Czy wtedy ta drużyna byłaby w czwórce? Prawda jest taka, że przez te wszystkie lata w Warszawie miałem ogromnego farta i w końcu szczęście musiało się skończyć. Poza trwającym sezonem, przez całe pięć lat żaden rozgrywający nie wypadł mi ze składu ze względu na kontuzję. W pierwszym roku mojej pracy Fabian Drzyzga, ale tylko na jeden mecz. Piłka, która toczyła się po siatce, zawsze spadała po stronie przeciwnika, a w tym roku, niestety spadła po mojej.
W trakcie sezonu napisał pan w mediach społecznościowych „od bohatera do zera”. Coś pana chyba bardzo zabolało?
JAKUB BEDNARUK: Wydarzyły się dwie sytuacje, o których nie chciałbym mówić publicznie. To było w grudniu, gdy przydarzyły nam się ze trzy porażki, jeszcze przed spotkaniem w Jastrzębiu, które notabene też przegraliśmy. Często jest tak, że gdy tylko pojawiają się pieniądze, to wokół gromadzi się coraz więcej ludzi, którzy wiedzą lepiej co należy robić. Tak, były sytuacje, które zabolały, ale już o nich zapomniałem, bo staram się pozostawiać w pamięci tylko to, co dobre. Niemniej uważam, że na pewne rzeczy po prostu nie zasłużyłem.
Odejście z Politechniki to pana autonomiczna decyzja czy klub tak zdecydował?
JAKUB BEDNARUK: Wszystko działo się chyba równolegle. Klub był już zmęczony mną, a ja poczułem, że potrzebuję zmian i powiedziałem swoim agentom, żeby znaleźli mi coś nowego. Muszę zmienić halę, otoczenie, poczuć coś innego. Chciałbym być topowym trenerem. Nie wiem czy mi się uda, ale muszę spróbować. Jeżeli nie będę miał marzeń, to całe życie spędzę w ciepełku, bo w Warszawie miałem ciepełko, ale mogę nie stać się lepszym szkoleniowcem. Ja mam marzenia i mam swoje cele - chciałbym kiedyś prowadzić zespół, który walczy o mistrzostwo Polski, albo reprezentację. Nie ukrywam tego. Może się na tym poślizgnę, ale takie jest życie trenera. Jestem ambitnym facetem i nawet jeśli teraz idę do Bydgoszczy, która właśnie walczy o utrzymanie, to chciałbym zrobić tam coś nowego, ciekawego. Podwaliny są.
Przy okazji zmiany trenera w Warszawie, nastąpiła też spora zmiana obyczajowa. Pan i nowy szkoleniowiec, Stephane Antiga pojawiliście się na wspólnej konferencji prasowej.
JAKUB BEDNARUK: My w Politechnice zrobiliśmy wiele nowych rzeczy. Taka sytuacja też wydarzyła się po raz pierwszy. To był mój pomysł. Chciałem pokazać, że odejście z klubu po zakończeniu kontraktu to naturalny element pracy trenerskiej. Coś się skończyło, nasze drogi się rozeszły, ale nikt na nikogo się nie obraził i nie wiadomo, czy za kilka lat nie wrócę do stolicy. Nie zamierzałem zatrzaskiwać za sobą drzwi, palić mostów. Chcieliśmy też wspólnie ze Stephane pokazać, że takie rzeczy można robić z klasą, bez chowania się po kątach. Przy okazji trochę pożartowaliśmy, mamy też w planach zjedzenie kolacji wspólnie z naszymi rodzinami, bo się znamy. Będę kibicował Antidze, bo to dobry facet jest.
To prawda, że był pan blisko podjęcia pracy w ZAKSIE Kędzierzyn-Koźle?
JAKUB BEDNARUK: Praktycznie chyba na ostatniej prostej. Bardzo dziękuję Sebastianowi Świderskiemu, że wyraził zainteresowanie moją osobą. To już jest coś, poczułem się wyróżniony. Kiedy zostało już tylko dwóch kandydatów i zapadła decyzja, że to Gardini przejmie zespół, Sebastian zadzwonił do mnie z tą informacją, a ja powiedziałem: słuchaj, jest OK. Skoro zostałem aż do ostatniej prostej, znaczy, że coś się dzieje, że Kuba Bednaruk to nie tylko ten gość z mediów społecznościowych. Skoro interesują się mną ludzie znający się na siatkówce, to znaczy, że coś potrafię zrobić. To jest budujące, choć tym razem się nie udało. Każdy trener w Polsce chciałby pracować w drużynie mistrza Polski, nie tylko w Polsce zresztą.
Czeka mnie bardzo ciężka praca w Bydgoszczy. Mam nadzieję, że uda nam się stworzyć zespół, który będzie walczył o 5-6 miejsce, tak jak już kiedyś było. A co przyniesie czas - zobaczymy. Mam dopiero czterdzieści lat i już całkiem niezły staż. Nie napinam się za bardzo, a stawiam na ciężką pracę. Jako trener mam chyba jedną dobrą cechę. Nie uważam, że mogę wymyślić w siatkówce coś nowego, nie myślę, że moje decyzje są fantastyczne. Po prostu mam doświadczenie zawodnicze i czuję ludzi. Może nie w takim sensie jak doktor House, ale dobrze się odnajduję wśród ludzi i wiem co oni myślą. To pomaga mi w pracy.
Zasłynął pan z bardzo dobrej ręki do młodych zawodników, kilku z nich już wypłynęło na głębokie wody.
JAKUB BEDNARUK: Zawsze powtarzałem, że ci młodzi ludzie byli trenowani w SMS-ie albo w juniorach. Ja tylko im pokazałem na czym polega profesjonalizm i jak można zrzucić presję z zawodników. Nie było tak, że zgarnąłem kogoś z przystanku autobusowego i powiedziałem: choć do Politechniki, ja zrobię z ciebie siatkarza. Przychodzili do nas topowi gracze, jak Szalpuk czy Śliwka. Lemański miał być czwartym środkowym i nagle odpalił i okazał się fantastycznym graczem. Filip był przyjmującym bez przyjęcia, przyszedł do nas i został atakującym, nadal bez przyjęcia. Teraz jest Firlej, który powoli zdobywa szlify. Ale ja cieszę się z czegoś innego. Widziała pani jak prezentuje się Jakub Kowalczyk? Ma 29 lat, przez dziesięć sezonów grał w I lidze. Pojechałem do niego i mówię: choć, sprawdzisz swoje siły w PlusLidze. Na początku był mocno zdziwiony, myślał, że uprawia inną dyscyplinę sportu. Z biegiem czasu stał się naszym podstawowym zawodnikiem.
Kogoś nie udało się panu „oszlifować”?
JAKUB BEDNARUK: Nie udało mi się z Przemkiem Smolińskim. To jest bardzo fajny chłopak, ale czegoś między nami zabrakło.
A Bartosz Kwolek?
JAKUB BEDNARUK: Spokojnie, to był jego pierwszy sezon w PlusLidze, a i tak grał sporo, miał dużo odpowiedzialności, zobaczył różnicę między I ligą a ekstraklasą. Zobaczył, że inaczej gra się w juniorach, gdzie nasi chłopcy wszystkich lali, a inaczej gdy po drugiej stronie siatki stoi ktoś bardziej doświadczony i bardziej cwany. Bo Kwolek jest cwany na boisku, ale wciąż musi się uczyć, także tego cwaniactwa. Zobaczył, że nie da się cały czas grać blok-aut, bo z drugiej strony stoi mądry facet i potrafi go przytrzymać. W końcówce sezonu trochę nam przygasł, ale to normalne. Poza tym, miałem w zespole także Łapszańskiego i Halabę, każdy z nich musiał dostać szansę. Na początku sezonu Kwolek musiał nauczyć się walki o miejsce w szóstce, bo w juniorach wszystko dostawał. A liga jest okropna, ona zmieli, zakopie i drugiej szansy może już nie być.
Podsumowując pięć lat w roli pierwszego trenera Politechniki, co uznałby pan za swój największy sukces?
JAKUB BEDNARUK: To, że zawsze tworzyłem grupę. Nigdy nie było tak, że zawodnicy przychodząc na trening, czy do autobusu nie mogli na siebie patrzeć. A takie sytuacje zdarzały się niejednokrotnie, w różnych drużynach. Ludzie mieli siebie dosyć, nie mogli patrzeć na trenera, na siebie wzajemnie, tworzyły się grupki, było obopólne obwinianie się za porażki i generalnie młyn. Ja nigdy takiego młyna nie miałem. A to oznacza, że wszyscy traktowaliśmy się uczciwie. Zawsze byłem szczery, choć ta szczerość nie zawsze się podobała. Ale nigdy nie dopuściłem do sytuacji, w której ktoś poczułby się odrzucony czy opuszczony. Nigdy nie było w mojej drużynie grupki, która rządziłaby resztą. Nawet jak przegrywaliśmy pięć meczów z rzędu, to wciąż byliśmy razem.
Praca trenerska, to nie tylko ćwiczenia w hali czy na siłowni. To jest praca z ludźmi, a obecnie tych ludzi jest w zespole coraz więcej. Kiedyś była drużyna, trenerzy, kierownik, prezes i koniec. Teraz klub to ogromna firma - rozbudowany sztab szkoleniowy, ludzie od marketingu i tym wszystkim trzeba jakoś zarządzać. Bo ja miałem wpływ praktycznie na wszystko. Często też klub realizował moje pomysł na różne akcje, choć nie wszystkie.
Jest coś, za co bije się pan w pierś?
JAKUB BEDNARUK: Wielokrotnie musiałem bić się w pierś. Parę głupot zrobiłem, kilka razy przekombinowałem, przycwaniakowałem. Parę razy, chyba niepotrzebnie, wszystko brałem na siebie, bo był taki sezon, że każdą porażkę brałem na swoje barki. Chciałem zdjąć presję z siatkarzy, a nie wziąłem pod uwagę, że mogą pomyśleć: dobra, skoro Bednaruk to weźmie na siebie, to spoko. Każdego dnia podejmujemy kilka decyzji. W sezonie trzeba podjąć tych decyzji kilka tysięcy, przez pięć lat podjąłem ich setki tysięcy. Musiała zdarzyć się pomyłka, nie ma siły.
W Bydgoszczy także będzie pan stawiał na młodych?
JAKUB BEDNARUK: Na razie mamy z prezesem pomysły, ale przede wszystkim musimy poczekać na utrzymanie się klubu w rozgrywkach.
A jeśli zespół spadnie do I ligi?
JAKUB BEDNARUK: Poczekajmy na ostateczny rezultat, wtedy o tym pomyślę