Jakub Bednaruk: im lepsza atmosfera w szatni, tym lepsze wyniki
W ramach skromnego budżetu stworzył zespół prawdziwych walczaków, który okrzyknięto rewelacją trwającego sezonu. Marzy by wzorem drużyn z czuba tabeli, zapewnić swoim podopiecznym optymalne warunki do pracy. Na razie, jak sami mówi, on i jego współpracownicy ciągle muszą „sztukować”….
PlusLiga: Dawno temu, gdy grał pan w włoskim Trentino spytałam czy Radostin Stojczew jest dobrym trenerem. Wtedy nie otrzymałam odpowiedzi. Dziś, po kilku latach odpowie pan?
Jakub Bednaruk: Jest rewelacyjnym trenerem. Poza posiadaną wiedzą, ważne jest także by umieć stworzyć kolektyw, różnymi sposobami - krzykiem, głaskaniem, nieważne. Ważne, by osiągnąć cel. Skoro od kilku lat Stojczew wygrywa większość tytułów, to znaczy, że potrafił to zrobić. Ja oczywiście nie mógłbym być taki jak on, bo po prostu bym się wygłupił. Ale pewien porządek, który Stojczew wprowadzał do drużyny - choćby kwestię punktualności przejąłem od niego, bo też uważam to za niezbędne.
- Spotkał pan w swojej zawodniczej karierze trenera o którym może powiedzieć „chciałbym być taki jak on”?
- Może nie aż w tym stopniu. Ale jest kilku trenerów od których chciałbym coś zaczerpnąć. Spotykałem wielkich trenerów, ale żaden z nich nie był bez wad, jak każdy człowiek. Ja też mam wady, bo jestem cholerykiem, bardzo złośliwym na dodatek. Sztuką jest umieć tak zbudować zespół, stworzyć taką atmosferę, żeby po porażce zawodnicy weszli do autobusu i powiedzieli: zagraliśmy na maksa, nie udało nam się wygrać, ale zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy - to jest dla mnie najistotniejsze. Do tej pory tylko w dwóch spotkaniach zabrakło nam walki, w pozostałych biliśmy się do końca. W miniony weekend, w Jastrzębiu przegraliśmy mecz, który mogliśmy wygrać, ale i tak wszedłem do autobusu i powiedziałem chłopakom, że jestem z nich dumny. Dlatego, że grając praktycznie bez atakującego, walczyliśmy do ostatniej piłki.
- Gdy w 2007 roku przyjechał pan do Trento, tam od razu pana zważono, zmierzono i nakazano przejść na dietę. Stosuje pan podobne posunięcia w Warszawie?
- Staram się jak mogę, w ramach możliwości klubu i samych zawodników. My Polacy mamy jednak trochę inne problemy, niż Włosi. Jeśli zawodnik mieszka sam i nie potrafi gotować, to zazwyczaj stołuje się w restauracji. Stara się zjeść dobrze i zdrowo, ale na pewno przy okazji zje zupę, która jest niepotrzebna, jakieś tam ziemniaczki….bo nie wszystkich stać, żeby stołować się w włoskiej knajpie i codziennie wydawać na obiad 50 złotych. Ale mamy w drużynie kilku chłopaków, którzy potrafią i lubią gotować. Na przykład Maciek Pawliński nauczył Fabiana Drzyzgę pewnych zasad odżywiania - bo mimo wszystko są zasady, których staramy się trzymać. Niestety, nie mamy też na razie możliwości by zbadać zawodników tak szczegółowo, jak w Italii - każdy mięsień, każdą tkankę, ponieważ to wszystko kosztuje. Zespoły na tym najwyższym poziomie, raz czy nawet dwa razy w tygodniu pobierają krew zawodnikom i wtedy każdemu indywidualnie rozpisują plan ćwiczeń - czy przyłożyć, czy trochę odpuścić. My wszystko robimy „na oko”, intuicyjnie, albo na podstawie rozmowy z siatkarzami.
- Posunięciem, które nie wymagało wielkich nakładów finansowych był wyjazd integracyjny, który zorganizował pan swoim podopiecznym przed startem sezonu.
- To było dla mnie niezwykle ważne. Nie kosztowało nas to nic, bo współpracujemy z AZS-owskim ośrodkiem w Wilkasach. Pomysł był taki, żeby pojechać na sześć dni, kompletnie odciąć się od świata zewnętrznego i skupić wyłącznie na sobie nawzajem. Chodziliśmy na siłownię, graliśmy w piłkę nożną, wędkowaliśmy, grillowaliśmy i przede wszystkim, rozmawialiśmy. Stworzyliśmy nową grupę i chciałem, abyśmy się trochę poznali. Czymś innym jest przyjść na halę, przybić „piątkę” i rzucić wyświechtane „co słychać”, a czymś zupełnie innym dowiedzieć się, że ktoś ma żonę, dziecko, taki czy inny problem. Wieczorem, przy grillu człowiek bardziej się otwiera, usta się rozwiązują i ludzie lepiej się poznają. Uważam, że był to strzał w dziesiątkę i z przyjemnością to powtórzę, najchętniej zaraz po zakończeniu sezonu.
- Psychologiczna strona siatkówki ma dla pana duże znaczenie?
- Psychologia w siatkówce jest najważniejszą sprawą, jak w każdej dyscyplinie zespołowej. Zespoły z czuba mają trenera od taktyki, od przygotowania fizycznego, dwóch fizjoterapeutów i sztab liczy jakieś osiem osób, a trenerzy posiłkują się fachowcami z każdej dziedziny. Główny trener ma to wszystko scalać, być motywatorem i mieć ostateczne zdanie. U nas jest skromniej, bo wciąż musimy „sztukować” i fizjoterapeuta jest także trenerem od przygotowania. Warszawa nie jest klubem, który może sprowadzać sobie specjalistów z Włoch, więc kombinujemy jak się da, używając naszych doświadczeń i znajomości.
- Gdyby miał pan możliwość, zatrudniłby pan psychologa?
- Ale my współpracujemy z psychologiem - Pawłem Habratem, który nie jest oficjalnym członkiem sztabu, ale kiedy tylko mam jakiś problem, dzwonię do niego po poradę. Czasami przychodzi też na salę i rozmawia z nami wszystkimi. Nie wstydzę się, że czegoś nie wiem, bo najgorsze co może się zdarzyć, to trener, który ma się za Alfę i Omegę. Trzeba mieć otwarty umysł i czerpać ze wszystkich, sięgać po każdą możliwą pomoc, jeśli tylko ma ona na celu dobro drużyny. Chciałbym z Pawłem współpracować na stałe, ale na razie finanse klubu na to nie pozwalają. Na szczęście on pomaga nam dla przyjemności, z dobrego serca, bo zna nas wszystkich i bardzo wspiera.
- To on nauczył pana jak efektywnie prowadzić przerwy techniczne? Jest pan z natury gadułą, a na czasach mówi pan krótko i zwięźle.
- Przede wszystkim, na początku trochę krępowała mnie kamera telewizyjna, bo nie chciałem wyjść na jakiegoś showmana. Po drugie, nie ma sensu robić wywodów, ponieważ przez te 30 sekund do zawodnika trafiają góra dwie informacje. Do tego dochodzi jeszcze pobudzenie, lub uspokojenie zespołu, w zależności od sytuacji na boisku. Każdy, kto grał w siatkówkę wie, że przy takich emocjach, przy pełnej hali i głośnym dopingu często niewiele dociera do zawodników. W tej kwestii bardzo pomogło mi własne doświadczenie zawodnicze. Poza tym, znam mój zespół, wiem, że oni sami potrafią sobie pewne rzeczy wyjaśnić. Dlatego czasem rzucam kilka uwag i odchodzę, daję im czas.
- W jednym z wywiadów na początku sezonu powiedział pan, że najtrudniejszą rzeczą w trenerskim fachu jest dokonywanie wyborów. Coś się zmieniło w tej kwestii?
- Dobrym przykładem jest ostatni pojedynek ligowy z Jastrzębskim Węglem. Graliśmy praktycznie bez atakującego, bo Grzesiek Szymański zgłosił kontuzję pleców i nie mógł się schylać, a Paweł Adamajtis nie wszedł w mecz. Wprowadziłem więc do gry Pawła Siezieniewskiego, a w piątym secie zmieniliśmy ustawienie, przesuwając na atak Wierzbowskiego. Wcześniej nawet tego nie trenowaliśmy. Gdybyśmy wygrali tie breaka, wszyscy mówiliby, że trener Bednaruk dokonał świetnego manewru. Cały czas powtarzam też Fabianowi Drzyzdze, że wolę grać szaloną, niekonwencjonalną siatkówkę, niż jechać schematami. Wybory to są koszmarnie ciężkie sprawy. Czasami trzeba posadzić na ławce zawodnika, którego generalnie nie powinno się zdejmować, ale należy myśleć o zespole.
- Jeszcze jako siatkarz mówił pan, że swoją przyszłość widzi na ławce trenerskiej, miał pan pewne wyobrażenie o trenerskim fachu. Jak wyglądało zderzenie z rzeczywistością? Co najbardziej pana zaskoczyło?
- Nie sądziłem, że pierwszym szkoleniowcem zostanę tak szybko - i to było takim pierwszym zaskoczeniem. Obecnie bardzo zaskakuje mnie to całe zamieszanie wokół zespołu. Ale z drugiej strony, w jakiś sposób może to pomóc klubowi, bo udzielamy większej liczby wywiadów, jest o nas głośniej w mediach i być może zjawi się jakiś sponsor. O to walczymy - żeby w klubie było lepiej. Każdy ruch, każda pozytywna promocja drużyny, może w tym pomóc.
- Co sprawiło panu największą radość podczas tych pięciu miesięcy prowadzenia Politechniki Warszawskiej?
- To, że wchodzę do szatni i swobodnie rozmawiam z chłopakami, że chodzimy razem na kolacje, bo to chyba oznacza, że jakoś mi ufają. Oni dotarli do mnie, ja do nich i tworzymy jedną grupę, mogą powiedzieć mi o swoich problemach. A nie zawsze tak jest w innych zespołach - czasem jest trener i jest grupa. Moje zdanie jest takie, że w każdym sporcie drużynowym obowiązuje zasada - im lepsza atmosfera w szatni, tym lepsze wyniki.
- Co pana najbardziej denerwuje?
- Ciągła walka. Może nie tyle o byt, bo tak źle nie jest, ale o pewne sprawy, nazwijmy to organizacyjne. Chciałbym, żebyśmy na przykład mieli najlepszą z możliwych odnowę biologiczną. Gdy przyjechałem do Jastrzębia i zobaczyłem gabinet odnowy, to aż mi się łezka w oku zakręciła. Porównując go z naszym, to są dwa różne światy. Też chciałbym mieć pięć różnych sprzętów do odnowy, trzy łóżka i piękne kanapy….
- Żałuje pan jakiejś swojej decyzji?
- Nie. Myślałem, że będę żałował decyzji związanej z Ukraińcem, którego odesłałem. Ale uważam, że trafiłem idealnie decydując się na Pawła Siezieniewskiego. Dobrze wkomponował się w drużynę charakterologicznie.
- A decyzja o zmianie kapitana? To był pierwszy mały zgrzyt w drużynie?
- Ale to nie do końca była moja decyzja. Nie przyszedłem na trening i nie powiedziałem: Marcin, nie jesteś już kapitanem. To była decyzja, która jakoś tam się urodziła i tak naprawdę, nic nie zmieniła w naszej grze i relacjach. Marcin wciąż jest najważniejszą osobą w szatni, najstarszą i najbardziej doświadczoną. Nawet bez opaski kapitana cały czas jest liderem drużyny. Poza tym, to była decyzja podjęta po pięciu wygranych meczach, a nie w sytuacji kryzysowej. Kiedyś prezes jednego z hiszpańskich klubów piłkarskich powiedział iż nie jest sztuką zmienić trenera po serii przegranych meczów, ale po kilku wygranych spotkaniach.