Jastrzębski Węgiel wreszcie zwycięski
- Mieliśmy wygrać za trzy punkty i to się udało - odetchnął trener Igor Prielożny po ostatnim gwizdku arbitra. Jego drużyna pokonała Indykpol AZS Olsztyn 3:1 (25:14, 22:25, 25:20, 25:17), przerwała pasmo porażek i spokojnie może skoncentrować się na przygotowaniach do konfrontacji w LM, z Olympiacosem Pireus.
Goście z Olsztyna przyjechali na Śląsk w osłabieniu - bez środkowego Vladimira Cedića, który boryka się z bólem migrenowym. - W poniedziałek na zajęciach zgłosił migrenę i dwa dni przebywał w szpitalu na badaniach. Dzisiaj podobno jest zdecydowanie lepiej - tłumaczył Mariusz Sordyl, zapewniając jednocześnie, że w nieobecności Serba nie ma żadnych podtekstów. - Gdyby były, to wymyślilibyśmy jakąś bardziej atrakcyjną historię. Na szczęście Cedić miał godnego zastępcę w osobie Piotra Haina (63% skuteczności).
Jastrzębianie z kolei wciąż występują bez Igora Yudina, który najprawdopodobniej już w przyszłym tygodniu rozpocznie treningi. Australijczyk musi spieszyć się z powrotem do zdrowia, bo jego zmiennik Mitja Gasparini rozegrał kolejny dobry pojedynek i o powrót do szóstki będzie Yudinowi ciężko. Tym bardziej, że Gasparini wykonał również kawał dobrej, dodatkowej roboty na boisku - w zagrzewaniu kolegów do walki głośnymi okrzykami i niespożytą energią, był motorem napędowym drużyny.
Ale w piątek jastrzębian nie trzeba było dodatkowo motywować - doskonale wiedzieli, że punkty zdobyte w potyczce z Olsztynem są im potrzebne, jak tlen do życia. Dlatego już od pierwszej akcji zaczęli wywierać presję na rywalach - mocno zagrywali i ustawiali szczelny blok (w całym meczu zatrzymali ataki AZS-u aż 15 razy, goście odpowiedzieli tylko sześcioma blokami).
- Do tej pory jakoś rewelacyjnie nie grali, a dzisiaj bardzo dobrze zagrywali. Zresztą w tej hali zawsze zagrywka była atutem Jastrzębia - komentował niepocieszony Paweł Siezieniewski, który dzisiejsze spotkanie rozpoczął w kwadracie dla rezerwowych. - Dobrze weszliśmy w mecz. Zagrywką i blokiem eliminowaliśmy tych zawodników, którzy do tej pory grali na dobrym poziomie - cieszył się natomiast Igor Prielożny.
Pierwszy set skończył się bardzo szybko, wysokim zwycięstwem gospodarzy (do 14) i ich miażdżącą przewagą w ataku z pierwszej akcji. Warto też dodać, że wciąż szukający formy atakujący olsztynian, Marcel Gromadowski zdobył w nim zalewie jeden punkt. W kolejnej odsłonie zaprezentował się już znacznie lepiej - 7 razy punktował atakiem i 2 razy zagrywką, w dużej mierze przyczyniając się do zwycięstwa swojej drużyny.
- W drugim secie nawiązaliśmy z rywalem walkę i wydawało się, że wracamy do gry, że możemy powalczyć, ale to jastrzębianie lepiej wytrzymali tempo meczu - stwierdził Siezieniewski. On i jego koledzy w kolejnych dwóch częściach spotkania nie mieli już wiele do powiedzenia. Gdyby nie błędy własne JW w secie numer trzy (9), to rozmiary porażki byłyby znacznie większe. W czwartej odsłonie popis skuteczności w ataku dał Mitja Gasparini, który punktował rywali z uśmiechem na twarzy.
- My z kolei mieliśmy kłopot przy piłkach z pierwszej akcji, również przy dobrze dogranych piłkach, nie kończyliśmy na pojedynczym bloku. Zdarzało nam się to zbyt często, co wykorzystywali przeciwnicy, którzy na skrzydłach grali bardzo mądrze - tutaj była zdecydowana różnica - przyznał trener Sordyl.
- Naszą bolączka było do tej pory gubienie punktów seriami w decydujących momentach. Dzisiaj udało nam się to odwrócić. Kluczem do zwycięstwa była nasza równa gra. Wreszcie nie było wahania w końcówkach - podkreślał Bartosz Gawryszewski, zdobywca 12 oczek (w tym 5 blokiem), jedna z najjaśniejszych postaci w szeregach Jastrzębskiego Węgla. Tą błyszcząca najjaśniej, przynajmniej zdaniem komisarza zawodów był Benjamin Hardy (17), MVP spotkania w Jastrzębiu.
- To trudny okras dla obydwu drużyn, więc zwycięstwo cieszy szczególnie i mam nadzieję, że będzie to dobry prognostyk na przyszłość - podsumował Paweł Rusek.
- Mam nadzieję, że choć jesteśmy w trudnym momencie, zespół nadal będzie parł do przodu. Będziemy szukać tego, co jeszcze w nas drzemie, bo ja wierzę, że drzemie. Być może nie tyle, ile wszyscy sobie wyobrażaliśmy, ale na pewno więcej, niż pokazujemy - zakończył smutny Mariusz Sordyl.