Krzysztof Stelmach: nie lubię „celebrycić”
Nowy trener BBTS Bielsko-Biała Krzysztof Stelmach specjalnie dla nas opowiada o duecie trenerskim z bratem, siatkówce w rodzinie Stelmachów i o tym, dlaczego niektórzy uważają go za gbura.
PLUSLIGA.PL: Skąd się wziął pomysł, by poprowadził pan drużynę z Bielska-Białej?
KRZYSZTOF STELMACH: Skąd pomysł? To była jedyna dostępna drużyna w PlusLidze, ja chcę pracować, a szefowie klubu byli mną zainteresowani, dlatego doszliśmy do porozumienia. Obie strony są chyba zadowolone, choć nasze rozmowy z różnych względów trochę się przeciągały. Na szczęście klub nadal będzie walczył w PlusLidze, przy olbrzymim miejskim wsparciu.
Niedawno w ORLEN Lidze był duet trenerski brat-siostra, ale nie pamiętam duetu dwóch braci. Jak się dogadacie z Andrzejem w roli pierwszego i drugiego szkoleniowca?
KRZYSZTOF STELMACH: Nie będzie problemów z dogadywaniem, bo dla mnie nie ma znaczenia, że akurat Andrzej jest moją rodziną. W porządku, brat to brat, ale ja to widzę inaczej: zawsze szukałem dla siebie drugiego trenera. Ciągle miałem z tym problem, a że mój brat poszedł drogą drugiego trenera, więc uznałem że nie będę szukał nigdzie indziej. Andrzej rozumie i widzi siatkówkę, a ja takiego wsparcia potrzebuję. Ostatnio mi tego brakowało. Dlaczego miałem szukać gdzie indziej, skoro brat spełnia moje potrzeby w stu procentach, a na temat siatkówki możemy rozmawiać w kółko, poza tym obaj mamy na barkach ponad dwudziestoletnie doświadczenie z grania. Oczywiście zdarzają się wybitni trenerzy, którzy nie byli dobrymi zawodnikami, choćby Raul Lozano, jednak byli zawodnicy, którzy zostają trenerami mają moim zdaniem łatwiej. Czujemy siatkówkę, wiemy co się dzieje w szatni, to jest spore ułatwienie.
Czyli nie ma czegoś takiego, że wybitny zawodnik rzadko kiedy będzie wybitnym trenerem?
KRZYSZTOF STELMACH: Nie, to bzdura. Nie ma tutaj żadnej takiej reguły. Uważam, że doświadczenie zdobyte jako zawodnik na pewno nie przeszkadza w byciu szkoleniowcem, a raczej tylko pomaga.
Trener w zeszłym sezonie stracił pracę w Olsztynie, w trakcie rozgrywek. Miał pan już chwile zwątpienia, myślał o tym czy warto wracać do tego zawodu?
KRZYSZTOF STELMACH: Miałem, przyznaję że nie było to łatwe, momenty były. Zastanawiałem się, czy może jednak nie będzie lepiej, żebym się życiu zajął czymś innym? Ale potem siadałem na spokojnie i nie było o tym mowy. Po prostu w życiu każdego są fajne dni i te dużo gorsze. Zostałem zwolniony z Olsztyna w drugim roku, ale nadal uważam, że podobnie jak w Kędzierzynie w każdym sezonie pracowałem tak samo dobrze. Jednak w Olsztynie w drugim roku, gdy nasz zespół dopiero był w fazie budowy już mówiono o wyniku, że musimy powtórzyć sukces z poprzednich rozgrywek. Od razu było mówione o piątym, czy szóstym miejscu. A przecież doszło do kompletnej przebudowy drużyny, czyli mieliśmy przed sobą kompletny znak zapytania.
Ma pan żal do działaczy z Olsztyna, że postanowili panu podziękować za pracę?
KRZYSZTOF STELMACH: Nie, nie mam do nikogo żalu, nie mam pretensji. Nie osiągaliśmy oczekiwanych wyników, a w kontrakcie był taki zapis, który umożliwiał im zmianę. Wiadomo, że to nie była dla mnie fajna rzecz, jednak także dziś mogę powiedzieć, że w swojej pracy w Olsztynie dawałem sto procent mojego profesjonalizmu, zresztą robię tak zawsze. A że nie wychodziło? Przyszedł inny trener, miał zająć miejsce w czołowej ósemce. Udało się? OK, ktoś powie, że dostał drużynę, której sam nie budował. To prawda, jednak podjął się wyzwania.
Coraz częściej głośno się mówi o tym, że polscy trenerzy mają w naszym kraju pod górkę. Coś w tym jest?
KRZYSZTOF STELMACH: Ostatnio żartowałem, że pojadą dom Włoch, może mi dadzą paszport bo trochę u nich pomieszkałem. Wtedy wrócę, będę mówił po włosku i w klubach PLusLigi będę miał zdecydowanie mniej ciśnienia ze strony klubu, będzie mi się łatwiej pracowało.
Tyle tylko, że Włosi nam opowiadają, że także w Italii łatwiej się pracuje obcokrajowcom.
KRZYSZTOF STELMACH: To akurat prawda, jakoś to wszystko jest tak skonstruowane. Nie potrafię tego wytłumaczyć, dlaczego tak jest.
Ale to chyba dobrze, że w PlusLidze pracują Andrea Anastasi czy Raul Lozano?
KRZYSZTOF STELMACH: Czapka z głów przed tymi panami, to są trenerzy z najwyższej półki. Nade mną mają przewagę, bo mają po dwadzieścia lat doświadczenia w tym zawodzie i na pewno tym górują. Z ich obecności w Polsce trzeba się cieszyć.
Wracając do BBTS-u. W Bielsku-Białej nie będzie pan miał do dyspozycji dziesięciu milionów budżetu. Jak pan sobie poradzi z budowaniem drużyny?
KRZYSZTOF STELMACH: Niech się nikomu nie wydaje, że przyszedłem do Bielska, bo byłem w panice. Nic z tych rzeczy! Zastanawiałem się, podjąłem się wyzwania, mimo że nie mamy niesamowitych możliwości budżetowych. Ale i tak wielki szacunek dla wszystkich ludzie w klubie i mieście, że ten zespół nadal będzie grał w PlusLidze. A my spróbujemy stworzyć kompetentną drużynę, która powalczy w lidze o wyższe miejsce niż w tym sezonie.
Co pańska rodzina powiedziała, gdy wrócił pan do pracy?
KRZYSZTOF STELMACH: Moja żona i syn to są ludzie, którzy przede wszystkim mnie wspierają. To od nich mam energię. Oni wiedzą, że w domu u Stelmachów siatkówka to jest pierwsza rzecz. OK, mówimy o pracy, ale dla mnie to jednocześnie coś co robiłem całe życie, kochałem i kocham do tej pory. To jest pasja, a że raz jest lepiej, raz gorzej – to jest życie.
Przy świątecznym stole w domu Stelmachów da się rozmawiać o czymś innym niż siatkówka?
KRZYSZTOF STELMACH: Da się, ale nie ukrywam, że głównym tematem jest siatkówka. Od ploteczek po rozmowy techniczne o siatkówce. Można powiedzieć, że kręcimy się wokół siatki. Jakby było mało mnie i Andrzeja, to jego syn, a mój chrześniak też poszedł w siatkówkę. Ma lat 18 i jak siądziemy to rozmowy są wyjątkowo monotematyczne (śmiech).
Przez te wszystkie lata w siatkówce nie miał pan opinii wyjątkowo kochającego dziennikarzy. Teraz będzie pan miał większą cierpliwość?
KRZYSZTOF STELMACH: To nie jest tak, że ja kogoś tam nie lubiłem, a innych bardziej lubiłem. Powiem szczerze: czasami szkoda mi było czasu na rozmowę, skoro w tym czasie mogę zrobić coś bardziej pożytecznego. Nie chcę, żeby to źle zabrzmiało, ale ja nie lubię bić piany. Miałem już takie sytuacje, że dzwoni do mnie dziennikarz i mówi, że chce coś napisać, zwraca się do mnie panie Andrzeju. To po co mam tracić czas, jak ktoś nie jest przygotowany? Wtedy mówię takiemu delikwentowi, że już przegrał i niech się lepiej przygotuje. Uwierzcie mi, ja wcale nie jestem żadnym gburem, to nie jest też tak, że nie można się do mnie dodzwonić. Przecież ja kocham rozmawiać o siatkówce, nie lubię tylko „celebrycić”.