Maciej Pawliński: jeszcze mamy o co grać
Jastrzębski Węgiel nie zdołał obronić Pucharu Polski, nie zagra też o medale PlusLigi. Zła passa górniczej drużyny nie ma końca, podobnie jak sinusoida, którą przypomina schemat rozegranych dotąd spotkań. Niby ich gra wygląda już lepiej, ale w decydujących momentach setów i meczów wciąż zawodzą....dlaczego?
- Więcej czasu spędzamy w podróży, niż na treningach, zmęczenie się nawarstwia i dlatego po dobrym meczu zawsze przychodzi załamanie formy i słabsze pojedynki. Tak sobie to tłumaczę - odpowiada Maciej Pawliński, zawodnik, który w miniony czwartek, w ćwierćfinałowym pojedynku Pucharu Polski z ZAKSĄ, po raz pierwszym w tym sezonie pojawił się na boisku w dłuższym wymiarze. Dotąd jego zadaniem numer jeden było nękanie rywali zagrywką.
Być może statystycznie w spotkaniu w Legionowie Pawliński nie wypadł rewelacyjnie, ale jego wejście (za Lukasa Divisa) odmieniło grę jastrzębian, a doskonała postawa w polu serwisowym i defensywie pozwoliła podopiecznym Lorenzo Bernardiego przedłużyć marzenia o awansie do półfinału. Patrząc jak ten zawodnik walczył o każdą piłkę, można tylko żałować, iż żaden z trzech sterujących dotąd drużyną trenerów nie dał mu wcześniej okazji, by zaistnieć. Z jakiej przyczyny siatkarz, który w poprzednim sezonie był jednym z fundamentów Jadaru Radom i zawodził bardzo rzadko, tak długo oglądał poczynania kolegów z kwadratu dla rezerwowych?
- Postawiono na pierwszą szóstkę, która była zgrywana i miała ciągnąć grę. My, zmiennicy mamy pomagać w trudnych momentach i staramy się to robić - tak, jak w miniony czwartek, w rywalizacji z ZAKSĄ - tłumaczy Maciej Pawliński. - Nie mam większych pretensji - zaznacza dodając jednak, że brakuje mu gry i czuje się na boisku trochę niepewnie.
Co by było gdyby, zamiast grzać ławę, częściej dawał zmiany falującemu formą Hardy'emu i chimerycznemu Divisowi? - Można gdybać, ale tak naprawdę nie wiadomo czy to zmieniłoby cokolwiek. Może bym dał plamę, a może bym pociągnął grę - tego już się nie dowiemy - kwituje.
I ma rację, bo nad rozlanym mlekiem płakać nie ma sensu. Tym bardziej, że na polskich parkietach w tym sezonie Jastrzębski Węgiel już nie ugra nic. Nie obronił Pucharu Polski i nie awansował do najlepszej szóstki PlusLigi.
- Tak się złożyło, niestety. Trzeba z tym żyć i walczyć o to, co jeszcze jest do wygrania. Wciąż gramy w Lidze Mistrzów i mam nadzieję, że zajedziemy tam wysoko - nie traci wiary przyjmujący JW.
Ufa też, że praca włoskiego szkoleniowca, Lorenzo Bernardiego zmierza w dobrym kierunku i niebawem zaprocentuje. Na razie jednak, po początkowym krótkotrwałym zrywie, w postawie jastrzębian nie widać światełka w tunelu, a rozpoczynający dopiero karierę trenerską Włoch powiela schematy wypracowane przez poprzedników.
- Proszę uwierzyć, że nie jest to to samo, co robił poprzedni trener i ta praca na pewno przyniesie efekty - ripostuje Pawliński. - Może nie w tym sezonie, bo jest już trochę późno, ale z pewnością w następnym. Ten facet ma charyzmę, wniósł dużo fajnych rzeczy do treningów i dobrze się z nim współpracuje - uzasadnia.
Na pytanie co konkretnie zmienił lub poprawił Bernardi, odpowiada:
- Trudno wymieniać dokładnie, bo zajęłoby to zbyt wiele czasu, ale na pewno teraz mamy wszystko bardziej poukładane i lepiej czujemy się na boisku.