Mariusz Wlazły: chęci są wielkie, ale brakuje siły
Na inaugurację rozgrywek PlusLigi pojawił się na meczu Pamapol Siatkarz Wieluń - Skra Bełchatów, ale w roli eksperta Polsatu Sport. W II kolejce, w Bełchatowie wraz z Michałem Winiarskim i aparatem fotograficznym w dłoni śledził z trybun konfrontację swojej drużyny z Resovią. 24 października, po prawie pięciu miesiącach przerwy, stanął wreszcie na boisku.
Trener Nawrocki zabrał Mariusza Wlazłego na mecz z Jastrzębskim Węglem, ale do końca nie był pewien czy zawodnik pojawi się w grze. "Nie ma pośpiechu” - przekonywał. A jednak...
Gdy ważyły się losy pierwszego seta (26:26) wszedł na kilka piłek pod siatkę. W trzeciej partii, kiedy jego zespół przegrywał 1:7 Wlazły nie mógł ustać w kwadracie i podbiegł w pośpiechu do swojego szkoleniowca. Co mu powiedział?
Mariusz Wlazły: - Powiedziałem, że jeśli uznałby, że jestem w stanie pomóc, to z mojej strony nie ma żadnych przeciwskazań, mogę spokojnie wejść. To jednak trener decyduje kto kiedy wchodzi na boisko. Ja wyraziłem tylko chęć pomocy i cieszę się, że choć na moment mogłem dać odetchnąć Stefanowi.
PlusLiga: - Co właściwie stało się z waszą drużyną na początku III seta?
- Zdarzyła nam się mała wpadka - seria błędów własnych i prowadzenie rywali 8:2. Na szczęście chłopaki w dalszej części seta wzmocnili zagrywkę i ładnie poukładali sobie grę, rozstrzygając ostatecznie jego wynik na swoją korzyść. Prawdopodobnie dzięki wygraniu tej partii, wygraliśmy cały mecz.
- W pojedynku z Jastrzębskim Węglem byliście w sporych opałach, podobnie jak tydzień wcześniej, w starciu z Asseco Resovią. W newralgicznych momentach potrafiliście jednak pokonać słabości i wygrać. Na czym polega siła Skry?
- Tworzymy grupę ludzi, która się rozumie, wspiera nawzajem i dąży do wspólnego celu - wygrywania. Sekret naszej siły, moim zdaniem tkwi w mądrej budowie zespołu. Nie zmieniamy co roku połowy składu, dochodzą najwyżej jedna, dwie osoby. My, grając ze sobą kilka sezonów doskonale się uzupełniamy, a nowi gracze szybko potrafią dopasować się do reszty.
- Aż strach pomyśleć co będzie jak pan i Michał Winiarski wrócicie do normalnej dyspozycji...kiedy to nastąpi w pana przypadku?
- W grudniu powinienem być na sto procent gotowy do gry - w pełni sił fizycznych i mam nadzieję, w formie pozwalającej grać na przyzwoitym poziomie. To założenie teoretyczne, jak będzie w praktyce okaże się niebawem. Zakładając, że pojadę do Kataru ucieknie mi jeden tydzień przygotowań. Po powrocie do klubu znów będę trenował w trochę innym wymiarze i tak minie listopad. Pierwszy, może drugi tydzień grudnia to jest czas, w którym powinienem już w miarę swobodnie funkcjonować.
- Czyli wybiera się pan na Klubowe Mistrzostwa Świata?
- Taki był plan od początku, żebym zdążył wejść do składu na ten turniej. Bardzo bym chciał pojechać, ale zdaję sobie sprawę, że trener może uznać iż nie będę zbyt pomocny i nie zdecyduje się mnie zabrać. Fizycznie na pewno nie jestem w stanie wytrzymać całego turnieju, ale seta może wytrzymam. Jeśli trener stwierdzi, że warto - będę niezwykle ucieszony. Jeśli nie, zrozumiem.
- Ciężko chyba byłoby oglądać kolejny turniej w TV. Jak czuł się pan, gdy koledzy walczyli o mistrzostwo Europy?
- Oglądając chłopaków na mistrzostwach Europy w ogóle nie rozpatrywałem swojej sytuacji pod takim kontem, że coś mi uciekło, że mógłbym teraz stać na podium z nimi i cieszyć się ze złota. Pewne rzeczy zadecydowały się za mnie. I tak nie mógłbym funkcjonować w kadrze i prędzej czy później bym z niej wypadł. Nie wytrzymałbym po prostu fizycznie. 20 procent siły w najsilniejszym mięśniu w ciele, to za mało by normalnie egzystować. Szczerze się cieszyłem, że chłopaki grali świetnie i wygrali. To pozwalało mi skupić się na leczeniu, a nie zastanawianiu co by było gdyby....Grali rewelacyjnie i pokazali, że siatkówka w Polsce nie opiera się na dwóch zawodnikach, ale na wyrównanej czternastce.
- A jak pan zniósł tak długotrwały rozbrat z siatkówką?
- Przede wszystkim cały czas walczyłem o to, by uniknąć operacji i cieszę się, że tak się stało. Był jednak jeden moment zwątpienia, po mniej więcej trzech miesiącach, gdy okazało się, że coś jest nie tak. Nie chcę się wdawać w szczegóły, bo nie jestem lekarzem i nie wiem czy ktoś popełnił błąd, czy jakieś przeoczenie. Prawdopodobnie była to błędna diagnoza. Jeden lekarz mówił swoje, drugi miał kompletnie inne zdanie, a ja przez tydzień przeżywałem koszmar. Dziś mogę powiedzieć, że te pięć miesięcy zostało ciężko przepracowane. Wszystko wraca do normy. Może nie jest jeszcze idealnie, ale wszystko goi się prawidłowo. Najważniejsze, że nie odczuwam bólu.