Mateusz Malinowski: o szóstkę trzeba będzie bić się do końca
Aluron Virtu Warta Zawiercie przegrał w 23. kolejce PlusLigi z ZAKSĄ Kędzierzyn-Koźle 1:3, ale wciąż ma spore szanse na zakończenie rundy zasadniczej w gronie najlepszych sześciu drużyn. Tajemnica tak dobrej postawy? - Zespołowość. Nie ma u nas gwiazd światowego formatu, nie ma też reprezentantów Polski, ale jest kolektyw - uważa atakujący Jurajskich Rycerzy.
PLUSLIGA.PL: W pierwszym secie mocno naskoczyliście na ZAKSĘ i wydawało się, że w kolejnym pójdziecie za ciosem, a tymczasem rywale się obudzili i zgarnęli pełną pulę.
MATEUSZ MALINOWSKI: Podobnie jak w starciu z PGE Skrą Bełchatów, bardzo mocno otworzyliśmy mecz, a potem spuściliśmy z tonu. Tym razem zabrakło siły na dalszą część rywalizacji. Dobrą grę utrzymaliśmy tylko w pierwszej partii, potem były jakieś zalążki w środku setów, ale na ZAKSĘ nie wystarczyło. To zbyt dobrze poukładana ekipa i rzadko pozwalają sobie na seryjne popełnianie błędów. Kilka razy oddaliśmy im piłkę za darmo, myliliśmy się w prostych sytuacjach, a oni wszystkie zagrania mieli dokładnie dograne, tam nic nie działo się przypadkiem.
- Trzeba szybko przełknąć tę gorycz porażki, bo gonią nas następne mecze. W piątek jedziemy do Gdańska, gdzie też czeka nas ciężki bój. Teraz już nie ma co liczyć na czyjeś potknięcie, choć prawdę mówiąc dotąd i tak wyniki układały się dla nas korzystnie, bo zespoły, z którymi bezpośrednio walczymy o szóstkę również pogubiły punkty, jak choćby GKS Katowice z Lubinem.
Do końca rundy zasadniczej zostały trzy mecze i w nich musicie ugrać minimum trzy oczka, żeby myśleć o grze w play offach.
MATEUSZ MALINOWSKI: Myślę, że trzy zwycięstwa dałyby nam pewność pozostania w najlepszej szóstce i z takim nastawieniem podejdziemy do tej końcówki rundy zasadniczej. Wcześniejsze trzy spotkania wygraliśmy - dwa na swoim terenie, jedno wyjazdowe, więc i tym razem liczymy na dobrą serię. Tak czy inaczej, o tę szóstkę trzeba będzie bić się do końca. Wydaje mi się, że na przestrzeni całych rozgrywek prezentujemy dość równą formę i szkoda by było to zaprzepaścić. Myślę, że kibice w siatkarskiej Polsce trzymają za nas kciuki, bo w wielu meczach pokazaliśmy bardzo dobrą siatkówkę oraz, że tutaj, w Zawierciu jest świetna atmosfery do gry. Brak awansu nie byłby dramatem, ale nie ma co ukrywać, że rozbudziliśmy ambicje swoje, naszych kibiców i wszystkich ludzi związanych z siatkówką w tym mieście.
Powiedział pan, że w rywalizacji z ZAKSĄ zabrakło wam siły. A może cierpliwości i takiego boiskowego cwaniactwa?
MATEUSZ MALINOWSKI: Z pewnością zespół z Kędzierzyna-Koźla jest bardziej wyrachowany w takich czysto technicznych zagraniach. Ich ogromnym walorem jest też zgranie, które szlifują już od kilku sezonów. Do tego system blok-obrona działa tam lepiej niż u nas, właściwie to niemal perfekcyjnie. Ale gdybyśmy bardziej nacisnęli ich zagrywką, która zazwyczaj jest naszą silną stroną, to bylibyśmy w stanie ugrać choćby punkt.
Trudno wygrać z drużyną, w której atakujący gra ze skutecznością na poziomie 80%, bo taką osiągnął w minioną niedzielę Łukasz Kaczmarek.
MATEUSZ MALINOWSKI: Ataki Łukasza nie wywierały jakiegoś wielkiego wrażenia wizualnego, były jednak skuteczne, a to jest najważniejsze. Dobrze mijał nasz blok, oszukiwał go jak chciał. W sumie, jakoś nawet nie odnotowałem tego wyniku i muszę przyznać, że jestem zaskoczony. W takim razie, w pełni zasłużona nagroda MVP. Przed meczem dostał piwo ode mnie i od naszego sponsora, to miał się czym podzielić (śmiech).
Dlaczego akurat Łukasz Kaczmarek dostał taki prezent?
MATEUSZ MALINOWSKI: Bo to mój najlepszy kolega. Znamy się z czasów gry w Lubinie, tam trzymaliśmy się razem i do dziś się przyjaźnimy. Poza tym, Łukasz bardzo polubił produkt naszego lokalnego sponsora…
Nie wiem czy powinniście być kolegami, bo przecież w Lubinie wygryzł pana z podstawowego składu…
MATEUSZ MALINOWSKI: Nie żywię urazy do żadnego zawodnika, z którym rywalizowałem bądź rywalizuję o miejsce na pozycji, bo tak naprawdę rywalizacja jest częścią sportu, również ta wewnątrz zespołowa. To tylko podnosi poziom zespołu i poszczególnych zawodników. Gdy widzę, że ktoś robi dobre wrażenie na treningach, ciężko pracuje, to i ja nie popuszczam, walczę i robię wszystko, żeby być lepszym od niego. To nie dotyczy tylko mnie, ale każdego innego zawodnika, który bije się o miejsce w szóstce.
Michał Masny zdradził mi, że jeszcze za czasów jastrzębskich sugerował panu przejście do słabszego zespołu, żeby więcej grać i złapać doświadczenie. To prawda?
MATEUSZ MALINOWSKI: Wiele osób mi tak radziło. Dobrze, że w zeszłym sezonie trafiłem do trochę słabszego zespołu, do Szczecina, pod trenera, który nie boi się zmian i potrafi rotować składem, czyli Mieszko Gogola. To dało efekty, bo wspólnie z Bartkiem Kluthem graliśmy wymiennie i wzajemnie się uzupełnialiśmy. Potem przyszła oferta z Zawiercia i postanowiłem z niej skorzystać, bo jakoś nie zaufałem temu szczecińskiemu projektowi. Tym bardziej, że propozycja nie były konkretna, a ja wolałem mieć pewną posadę. Tutaj rywalizuję z zawodnikiem, który parametrami jest bardzo podobny do Bartka Klutha - też jest „dużym” chłopakiem z ogromną siłą. Różnimy się trochę charakterystyką i spokojnie możemy grać wymiennie. Grzegorz Bociek ma prawą rękę, ja jestem leworęczny, no i przede wszystkim trochę niższy. Cieszę się, że trener Lebedew potrafi korzystać z zasobów, które ma i daje pograć nam obu.
No właśnie…ta wymienność jest u was dość duża. Decyduje dyspozycja dnia czy coś innego?
MATEUSZ MALINOWSKI: Na treningach obydwaj pokazujemy dobrą jakość i nasz trener, tak przynajmniej mi się wydaje, ma taki pozytywny ból głowy. Może sobie dobierać atakującego w zależności od tego, w jaki sposób gra przeciwnik, czego potrzebujemy. Na przykład, lepszego bloku, mocniejszej zagrywki, czy większej uwagi w obronie. Takich niuansów jest sporo. Mnie udało się zagrać w ostatnich trzech meczach, ale nie wiadomo na kogo postawi szkoleniowiec w Gdańsku, kto lepiej wpisze się w strategię.
- Są też drużyny budowane w oparciu prawie wyłącznie o wyjściowa szóstkę i ich trenerzy nie dokonują właściwie żadnych zmian. Taki zespół oglądaliśmy tutaj, w minioną niedzielę. Gdyby Sam Deroo był zdrowy, to zmiennicy nie powąchaliby parkietu. W takiej sytuacji był jeszcze niedawno Kamil Semeniuk, który miał kilka okazji do pokazania się, ale głównie stał w kwadracie. To samo zresztą robił w Jastrzębiu trener De Giorgi.
Właściwie wszyscy włoscy trenerzy preznetują podobną filozofię.
MATEUSZ MALINOWSKI: Dokładnie. W Jastrzębskim Węglu też się z tym zderzyłem. Chociaż w innych okolicznościach, bo byłem praktycznie debiutantem, a pierwszym atakującym był Michał Łasko, wtedy topowy gracz i jeden z najlepszych atakujących w ogóle. Dopiero trener Piazza potrafił w jakiś sposób wykorzystać mój potencjał i zaangażowanie na treningach, dostrzegł, że jestem w stanie coś tam grać.
Wspomniał pan o Michale Gogolu, o którym ostatnio jest dość głośno. Jakim jest trenerem? Miał posłuch w drużynie?
MATEUSZ MALINOWSKI: Przede wszystkim jest młody, ambitny i patrzy na siatkówkę trochę świeższym spojrzeniem. Także dlatego, że wcześniej był statystykiem i to doświadczenie w dokonywaniu analiz matematycznych sporo pomaga mu obecnie. Bardzo lubiłem jego zaangażowanie na treningach, a przede wszystkim - szczerość. Cenne, że jest Polakiem i rozumie naszą mentalność, bo to znacznie ułatwia komunikację. Miał respekt wśród zawodników, ja na przykład zawsze starałem się zwracać do niego „panie trenerze”, bez względu na to, co się działo. Potrafił też krzyknąć, gdy zaszła taka potrzeba. W przyszłości na pewno będzie bardzo dobrym szkoleniowcem.
Na początku sezonu Michał Masny powiedział mi, że dla niego sukcesem będzie awans do szóstki. Pomyślałam: marzyciel. A tymczasem, ta szóstka jest naprawdę blisko. W czym tkwi tajemnica dobrej postawy Aluronu?
MATEUSZ MALINOWSKI: W zespołowości przede wszystkim. Nie ma u nas gwiazd światowego formatu, nie ma też reprezentantów Polski, ale jest kolektyw. Na pewno pomogła nam też sytuacja kolosa na glinianych nogach ze Szczecina oraz Asseco Resovii, która zaliczyła falstart i na długo ugrzęzła w dole tabeli. Otworzyła się szansa dla takich drużyn, jak my czy GKS Katowice, w których jest stabilność i które też trenują, walczą i mają swoje ambicje.
- A wybiegając trochę w przyszłość i patrząc na zespoły, z którymi ewentualnie moglibyśmy się zmierzyć w walce o półfinał, to moim zdaniem sytuacja byłaby otwarta, tym bardziej, że u rywali pojawiły się kontuzje - w Radomiu i Jastrzębiu u rozgrywających, nie ujmując oczywiście nic zmiennikom, Skra ciągle niedoleczona i szuka swojej optymalnej dyspozycji. Tylko GKS trzyma się bez urazów, podobnie jak my (odpukać!!!). W ćwierćfinałach mogłyby przydarzyć się niespodzianki…
Denerwują was opinie, że jesteście zespołem własnej hali, że na wyjazdach nie jesteście już tak groźni?
MATEUSZ MALINOWSKI: Być może mówią tak dlatego, że mieliśmy dłuższą serię wygranych we własnej hali, do których ponieśli nas kibice, tworząc wspaniałą atmosferę. Ale tak chyba powinno być, że własny obiekt jest atutem. Nasza hala jest dość specyficzna, ze względu na gabaryty i z tego punktu widzenia pewnie jest naszym sprzymierzeńcem bardziej niż ma to miejsce w innych siatkarskich ośrodkach. Ja osobiście uważam, że na wyjazdach też graliśmy dobre spotkania, jak choćby w Rzeszowie i nie ma jakiejś wielkiej dysproporcji między meczami domowymi, a wyjazdowymi. Takich uwag raczej nie biorę do siebie, tym bardziej, że walczymy z każdym rywalem i nigdy się nie poddajemy.
Powrót do listy