Nikola Grbić: Klucz do sukcesu? Ciężka praca, poświęcenie i pokora
Jeden z najlepszych rozgrywających na świecie, mistrz olimpijski z Sydney był honorowym gościem Alei Gwiazd w Miliczu. W rozmowie z PlusLigą zdradził dlaczego nigdy nie dostał poważnej propozycji pracy spoza Włoch. Opowiedział też o spotkaniu z legendarnym Jeffem Storkiem, które odmieniło jego siatkarskie życie.
PlusLiga: Co pan pomyślał, kiedy dostał zaproszenie do Alei Gwiazd w Miliczu?
Nikola Grbić: Pomyślałem sobie, że chyba się starzeję i pora już odejść na siatkarską emeryturę….żartuję oczywiście. Tak naprawdę potraktowałem to zaproszenie jako wielki zaszczyt, a najbardziej ucieszyło mnie, że zostałem uhonorowany razem ze swoim bratem Vlado (Vladimir Grbić - przyp. red.). Jestem przekonany, że zostaliśmy zaproszeni do Alei Gwiazd głównie dzięki występom w kadrze narodowej, dlatego bardzo się uradowałem, iż uroczystości towarzyszyły mecze towarzyskie Polska - Serbia. Nie ukrywam, że to spotęgowało moje wzruszenie.
- Ciężko ogląda się mecze reprezentacji z trybun?
- To bardzo dziwne uczucie. Kiedy jeszcze niedawno obserwowałem występy kadry w LŚ wiedząc, że za kilka tygodni dołączę do kolegów, było ok. Gdy dwa lata temu oglądałem mistrzostwa Europu z pozycji kibica, czułem się strasznie, chyba po raz pierwszy tak dotkliwie uświadomiłem sobie upływ czasu. Ale sam podjąłem taką decyzję, musiałem w końcu ustąpić pola młodszym. Przez długie lata dawałem reprezentacji wszystko co mogłem, oddałem jej całe serce, poświęciłem sporo czasu. Nie żałuję tego, jestem dumny że mogłem tam być. Występy w kadrze wzbogaciły mnie o mnóstwo wspaniałych emocji, fantastycznych meczów i wiele znajomości, które pozostaną mi na zawsze. To był jeden z najpiękniejszych i najważniejszych okresów w moim życiu i z tego powodu kadra narodowa, niezależnie od wyników i tego kto ją poprowadzi, zawsze będzie bliska mojemu sercu. Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się, że przeżyję aż tak silne emocje, że ta wizyta w Polsce wzruszy mnie aż tak głęboko.
- Tym bardziej, że na co dzień nie jest pan specjalnie emocjonalną osobą.
- Na boisku zawsze staram się kontrolować emocje, kryć je głęboko pod skórą. Ale tutaj mogłem pozwolić sobie na odrobinę ckliwości. Już nie chodzi nawet o to, że patrzyłem na kadrę narodową z boku, ale o to, co działo się w kuluarach - mnóstwo fantastycznych spotkań z ludźmi, którzy tak jak ja, kochają siatkówkę. To chwyta za serce.
- Podczas ceremonii na milickim runku pana brat wypowiedział piękne słowa. Podziękował swoim dawnym idolom i autorytetom mając nadzieję, że teraz to on i pan będziecie takimi wzorami dla młodszych pokoleń. To rodzaj misji do wypełnienia?
- Z pewnością tak, chociaż nie dla wszystkich. Wielu byłych siatkarzy po zakończeniu kariery odchodzi od siatkówki, nie czuje potrzeby pozostania w środowisku, albo nie ma do tego wystarczającej motywacji. I ja to rozumiem. W moim przypadku jest inaczej. Od wielu lat, gdziekolwiek gram, poznaję wielu młodych trenerów i siatkarzy, którzy przychodzą do mnie mówiąc, że śledzą moje poczynania, że jestem ich idolem. To napawa mnie dumą, ale też powoduje poczucie odpowiedzialności. Dlatego chciałbym jak najlepiej wykorzystać swoją wiedzę i doświadczenie, pomóc każdemu kto o to poprosi, bezinteresownie i z wielką radością.
- Pan miał jakiegoś siatkarskiego idola? Mentora?
- Tak, był nim Jeffrey Stork, amerykański rozgrywający, złoty medalista mistrzostw świata i igrzysk olimpijskich. Miałem okazję grać przeciw niemu i po jednym z meczów, gdy nocowaliśmy w tym samym hotelu spytałem czym zgodziłby się poświęcić mi jedną godzinę swojego cennego czasu. Bardzo chciałem dowiedzieć się w jaki sposób przygotowuje się do meczu, co myśli tuż przed jego rozpoczęciem, w trakcie i jak taktycznie rozwiązuje różne sytuacje na boisku. Zgodził się. Wziął kartkę papieru i krok po krok wszystko mi wyjaśniał, z najdrobniejszymi szczegółami. Był to dla mnie milowy krok do przodu, nagle znalazłem się po drugiej stronie tęczy. A przecież mógł mi powiedzieć „przepraszam, nie mam czasu”. Do dziś pamiętam jak wtedy się czułem, jaki byłem szczęśliwy. Ten człowiek nauczył mnie jak istotny jest szacunek do innych ludzi, jak wiele można im dać, robiąc tak niewiele. Chcę robić to samo i będę do czynił z wielką satysfakcją.
- W reprezentacji Serbii gra aktualnie wielu młodych zawodników. Któryś z nich poprosił pana o radę?
- No właśnie nie. Nawet tutaj, w Miliczu miałem okazję spotkać się z nimi. Myślałem, że Aleksa Brdjović wykorzysta okazję i poprosi o rozmowę, ale nie zrobił tego. Więc w końcu sam go zaczepiłem i spytałem czy chciałby, abym udzielił mu kilku rad. Odpowiedział zdumiony: naprawdę mógłbyś? Porozmawialiśmy kilka minut, bo spotkaliśmy się tuż przed wyjazdem na mecz, ale widziałem w jego oczach zaskoczenie i radość. Mam nadzieję, że teraz już sam przyjedzie do mnie, jeśli będzie chciał czegoś się dowiedzieć.
- Przeszło panu przez myśl, że obecnie młodzi siatkarze nie dbają o autorytety, nie potrzebują ich?
- Przede wszystkim mam wrażenie, że oni darzą nas zbyt dużym respektem, obawiają się tak po prostu przyjść i rozpocząć rozmowę - być może z powodu różnicy wieku, może ze względu na szacunek do naszych osiągnięć i doświadczeń. Mam nadzieję, że nie dlatego iż im na tym nie zależy. Kiedy ja rozpoczynałem grę w kadrze, nie było aż tak dużych różnic wiekowych, nie czuliśmy tej bariery. Zresztą ja jej wciąż nie czuję i ciągle daję wskazówki młodszym kolegom, tak jest w Cuneo i tak było gdy jeszcze grałem w reprezentacji. Nigdy nikt się za to nie obraził, więc chyba nie jest tak źle.
- Słyszałam nawet, że kadrowicze chętniej słuchali pana, niż pierwszego szkoleniowca?
- Selekcjoner musiał myśleć o milionie różnych szczegółów. Ja natomiast podczas meczu skupiałem się na małych rzeczach, zazwyczaj technicznych, dotyczących ustawienia bloku czy obrony w konkretnych sytuacjach. Nigdy nie były to uwagi krytyczne, raczej budujące, wynikające z większego doświadczenia. Nigdy nikomu nie chciałem też udowodnić, że jestem lepszy, przecież wszyscy mieliśmy wspólny cel - wygrywać. I tylko w tym zawsze starałem się pomagać. Igor Kolaković to mądry człowiek i zawsze dawał mi tę odrobinę swobody.
- Rozmawiamy po zakończeniu dwóch meczów towarzyskich Polska - Serbia. Jak ocenia pan postawę rodaków?
- Mamy w drużynie wielu utalentowanych graczy. Wierzę, że dzięki ciężkiej pracy i poświęceniu, z każdym kolejnym pojedynkiem będą grać lepiej. W spotkaniu w Twardogórze pokazali próbkę swoich ogromnych możliwości, pokazali też, że siatkówka sprawia im ogromną frajdę. Potrzebują grać jak najczęściej, żeby zdobyć doświadczenie, zahartować się w ciężkich bojach.
- Sądzi pan, że obecne pokolenie serbskich siatkarzy jest tak samo utalentowane jak pana generacja?
- Talent to nic innego, jak ilość czasu potrzebna do wytrenowania pewnych czynności, umiejętności. Jeśli ktoś posiada talent, osiągnięcie konkretnego poziomu zabiera mu mniej czasu. Ale nie znaczy to, że posiadanie talentu daje gwarancję osiągnięcia oczekiwanego efektu bez wykonania określonej pracy. W historii siatkówki było kilka talentów, którym nie chciało się harować i zrobili jakąś tam karierę, ale nigdy nie doszli na szczyt. Mamy siatkarzy mniej i bardziej obdarzonych przez naturę talentem, ale to jaki osiągną wynik, jak dobrymi graczami będą, zależy wyłącznie od ilości wykonanej pracy, od poświęcenia i posiadanej w sobie pokory. Czynniki te wzmacniają nie tylko umiejętności, także mentalność zawodników.
- W Miliczu mieliśmy okazję obserwować dwóch bardzo młodych rozgrywających - Jovovića i Brdjovića. Mam wrażenie, że ten drugi ma szansę być pana godnym następcą.
- Zdecydowanie. Przede wszystkim jest wysoki, co daje mu przewagę na siatce. Do tego, jak na swój wzrost, bardzo szybko się porusza, ma świetną zagrywkę i dobry blok. Widać też, że ma pomysł na grę, sporo polotu. Musi jednak nabrać mocy fizycznej, popracować nad muskulaturą ciała, bo na razie jest bardzo szczupły. Sądzę, że w ciągu dwóch, trzech lat powinien stać się naprawdę klasowym graczem.
- Wróćmy jeszcze do pana osoby. To prawda, że nadchodzący sezon będzie ostatnim w pana karierze?
- To prawdopodobne. Wszystko będzie zależało od zapotrzebowania rynku. Niestety, we Włoszech nakłady finansowe na kluby są coraz mniejsze, sporo dobrych zawodników ucieka za granicę i przez to obniża się poziom rozgrywek. Nie chciałbym grać w siatkówkę tylko po to, by za wszelką cenę nie kończyć kariery. Chcę walczyć o najwyższe cele, mieć nieustanną motywację do pracy. Odcinanie kuponów od dorobku mnie nie interesuje. W nadchodzącym sezonie zagram w Cuneo, bo mam ważny kontrakt. Ale po jego zakończeniu dogłębnie przemyślę sytuację. Jeśli nie otrzymam jakieś poważnej oferty jako zawodnik, na przykład z Polski (śmiech), to może ktoś zechce mnie zatrudnić jako trenera.
- Podobno otrzymał pan ciekawą ofertę z Turcji. Dlaczego pan jej nie przyjął?
- Oferta nie była ciekawa, raczej mało poważna. To było coś w stylu - nie mamy zbyt wiele pieniędzy, nie jesteśmy w stanie zbudować silnej drużyny, ale chętnie widzielibyśmy cię w swoich szeregach. Nie przedstawili mi jednego powodu, dla którego mógłbym chociaż przemyśleć sprawę. Gdyby powiedzieli: proponujemy ci trzyletnią umowę. Przez rok pograsz jako zawodnik za niewielką kasę, ale w kolejnym sezonie podwoimy twoje zarobki, bądź zaproponujemy ci stanowisko trenera. Cokolwiek. Ale nic takiego nie miało miejsca. Nikt nie zaoferował mi udziału w jakimkolwiek sensownym projekcie. Może uznali, że miałem słaby poprzedni sezon i nie stać mnie już na dobrą grę…
- W poprzednich latach też nie dostawał pan na tyle atrakcyjnych propozycji, żeby opuścić Italię, w której gra pan od wielu lat?
- Nigdy nie dostałem żadnej konkretnej propozycji - ani z Turcji, ani z Polski czy Rosji. W każdym razie nie z na tyle silnej drużyny, żebym mógł poważnie pomyśleć o przenosinach. We Włoszech, choć spędziłem tam szmat czasu, wciąż jestem obcokrajowcem, tak samo jak byłbym nim w każdym innym kraju poza Serbią. Jestem profesjonalistą i gdziekolwiek przyszłoby mi grać, wszędzie wykonywałbym swoją pracę z jednakowym zaangażowaniem i poświęceniem. Muszę przyznać, że mam z tą sytuacją mały problem, bo gdy widzę jacy rozgrywającym trafiają do tych najlepszych klubów, to zaczynam się zastanawiać czy to ja jestem tak słabym graczem, że nikt mnie nie chce, czy też może mam kiepskiego menadżera (śmiech). Jest jeszcze inna opcja - być może żyję w błędnym przeświadczeniu, że jestem zbyt dobrym rozgrywającym, żeby przystać na przeciętną propozycję?
- Żartuje pan sobie ze mnie?
- Jestem śmiertelnie poważny. Naprawdę nigdy nie dostałem oferty z innego kraju niż Włochy, z klubu o dużych ambicjach i możliwości zaistnienia w Europie. Gdybym ja był prezesem klubu i zależałoby mi na pozyskaniu jakiegoś zawodnika, to nawet wiedząc, że ma ważny kontrakt przynajmniej bym spróbował. Dlatego kiedy ja zostanę trenerm, nie będę czekał aż menadżerowie zadzwonią do mnie z propozycjami, tylko sam będę kontaktował się z zawodnikami. Jeśli się dogadamy, to potem będę przekazywał pałeczkę menadżerom.
- Dostał pan kiedyś taki telefon od trenera?
- W całej mojej karierze zdarzyło się może trzy razy, że jakiś szkoleniowiec zadzwonił do mnie i powiedział, że chętnie widziałby mnie w swojej drużynie. Ale tylko jeden z nich zadzwonił przed podpisaniem kontraktu. Powiedział, że buduje zespół od zera i chciałby abym pomógł mu osiągnąć sukces. Przedstawił dokładnie swoje plany i stwierdził, że jestem najodpowiedniejszą osobą do jego projektu. I przekonał mnie do podpisania kontraktu. Potem ściągnął innych ważnych zawodników i przez trzy lata wspólnie realizowaliśmy jego wizję.
- Jest pan rozczarowany ostatnim sezonem w wykonaniu Cuneo?
- Pozwolę sobie na odrobinę egoizmu i powiem, że miniony sezon był dla mnie personalnie bardzo dobry, na pewno był jednym z najlepszych pod względem dyspozycji fizycznej. Nie miałem żadnego poważnego urazu, czułem i czuję się naprawdę bardzo dobrze. Jeśli chodzi o drużynę, osiągnęliśmy więcej niż oczekiwano. Ligę Mistrzów przegraliśmy zaledwie dwoma oczkami. Jestem niezwykle dumny z tego rezultatu, bo przecież na stracie rozgrywek nikt nie dawał nam najmniejszych szans, to Macerata i Trento znajdowały się w gronie faworytów. W Serie A1 awansowaliśmy do półfinału, a tam pokonał nas późniejszy zdobywca scudetto.
- Gdyby Mastrangelo nie pokłócił się z trenerem i nie odszedł z zespołu, mielibyście większe szanse na zwycięstwo?
- Gdyby Mastrangelo został w drużynie, to prawdopodobnie w ogóle nie awansowalibyśmy do Final Four Ligi Mistrzów. Nie chciałbym wdawać się w szczegóły, ale sytuacja między nim a trenerem Piazzą była naprawdę napięta i bardzo źle wpływała na zespół, rozbijała nasze szeregi. Może gdybyśmy mieli w składzie innego wartościowego środkowego i nie musielibyśmy stosować eksperymentów, sytuacja potoczyłaby się inaczej. Ale to tylko gdybanie.