Pod patronatem PLS: przyjdź do Spodka i zdobądź autograf Małgorzaty Glinki
Legendarna polska siatkarka napisała swoją autobiografię – „Małgorzata Glinka. Wszystkie odcienie złota”. Jako pierwsza spośród „Złotek” trenera Andrzeja Niemczyka opowiada o kulisach zawodowej siatkówki na najwyższym światowym poziomie. Już w najbliższy wtorek, w katowickim Spodku będzie przedpremierowa okazja na spotkanie z bohaterką książki i zdobycie autografu.
– To książka, która opowiada jak pogodzić życie rodzinne z zawodową grą w siatkówkę. Oczywiście opowiada też o mojej pięknej karierze. Tą książką chciałam podziękować po prostu wszystkim, którzy mnie wspierali i kibicowali – mówi Małgorzata Glinka.
Książkę znajdziesz tutaj – https://bit.ly/3KlbhXp
Jedna z najlepszych polskich siatkarek w historii postanowiła opowiedzieć o swojej karierze i życiu – w pozbawionej lukru autobiografii. Liderka Złotek i dwukrotna mistrzyni Europy otwiera się przed czytelnikami, jak nigdy dotąd!
Już w najbliższy wtorek 30 sierpnia można będzie przedpremierowo kupić książkę i spotkać się z Małgorzatą Glinką w katowickim Spodku. Od godz. 18.30 przed meczem Polaków z USA będzie można przyjść do specjalnego stoiska w hali. Serdecznie zapraszamy! Premiera książki, która powstała przy współpracy z Wydawnictwem SQN zaplanowana jest na 7 września.
Fragment książki:
„Turcja kojarzy mi się z nieustanną tęsknotą za Michelle. Ilekroć wychodziłam z mieszkania na trening czy mecz, tylekroć czułam gulę w gardle... Mała miała kontakt tylko ze mną, opiekunką Renatą i Roberto. Była czteroletnią dziewczynką, która właściwie nie widywała się z rówieśnikami. Martwiłam się, że niekorzystnie wpłynie to na jej rozwój. No i po powrocie do Polski faktycznie okazało się, że nie jest przyzwyczajona do kontaktu z dziećmi – musiałyśmy kilkakrotnie zmieniać przedszkola, żeby się w końcu zaaklimatyzowała.
W Turcji zaspokoiłam jednak ambicje sportowe. Pod względem zdobytych nagród, zwycięstw czy finansów spędziłam tam trzy znakomite sezony. Musiałam jednak wracać do kraju – nie brałam pod uwagę takiego rozwiązania, że zostawię Michelle w Polsce i wyjadę grać. Wiem, że są zawodniczki, które zostawiają dzieci w domu z partnerem czy rodzicami, ale ja nie umiałabym tak żyć.
Drugą kwestią, która skłoniła mnie do powrotu do ojczyzny, było moje małżeństwo. Odnosiłam wrażenie, że przez ciągłe granie w różnych częściach Europy i towarzyszącą temu rozłąkę zaczęliśmy się od siebie z mężem oddalać. Każde z nas przez ostatnie lata szło własną drogą i nie byłam pewna, dokąd zmierza nasz związek. Czułam, że potrzebujemy więcej stabilizacji, normalności... Miałam więc wystarczająco dużo powodów, by wracać do Polski i postarać się wszystko poukładać.
Akurat Chemik Police budował bardzo mocną drużynę. Roberto dowiedział się, że jeśli zespół ten awansuje do najwyższej klasy rozgrywkowej, to będzie mną poważnie zainteresowany. Ucieszyłam się, że wrócę do kraju i spróbuję powalczyć o kolejne trofea. Plany klubu, które mi przedstawiono, zakładały walkę o najwyższe cele w Lidze Mistrzyń. Dodatkowo motywował mnie fakt, że nie zdobyłam jeszcze nigdy mistrzostwa Polski; uznałam, że może to być świetna okazja, aby dorzucić brakujące złoto. Porozmawiałam też o powrocie z Renatą. Zgodziła się pomóc nam w Policach, więc decyzja zapadła – wracałyśmy do Polski.
Chemik awansował do Orlen Ligi i podpisałam kontrakt z tą drużyną. Miałam trochę obaw. Po raz ostatni grałam w Polsce jeszcze w poprzednim wieku. Nie byłam pewna, czy będę umiała odnaleźć się w nowym otoczeniu. Nie wiedziałam, jak będę się czuła na co dzień w swoim kraju, który pod moją praktycznie czternastoletnią nieobecność bardzo się zmienił. Ja też byłam zresztą zupełnie inną osobą niż dziewczyna, która w 1999 roku wyjechała do Włoch.
Dwa sezony spędzone w Grupie Azoty Chemiku Police były całkiem udane, jeżeli chodzi o rozgrywki krajowe. Zdobyłyśmy dwa mistrzostwa Polski i Puchar Polski. Naszym głównym celem miał być jednak sukces w Europie. Klub pragnął medalu w Lidze Mistrzyń, dlatego chcąc nam ułatwić wykonanie tego zadania, wykupił w 2015 roku prawo organizacji turnieju finałowego. Przede mną było kolejne w karierze Final Four najważniejszego z europejskich pucharów. Klub zapłacił, by być gospodarzem turnieju finałowego i wziął na siebie ciężar organizacji dużego widowiska sportowego, dzięki czemu nie musiałyśmy przebijać się przez fazę pucharową – wystarczyło tylko awansować z fazy grupowej.
Miałyśmy wszystko podane na tacy, trzeba było skupić się wyłącznie na pracy. Niestety, jeszcze przed pierwszym gwizdkiem inaugurującym turniej rozgrywany w Szczecinie przeczuwałam, że niczego nie ugramy. Już wcześniej miałam wrażenie, że nie wszystkie dziewczyny rozumiały, jak wiele trzeba poświęcić, by triumfować w Lidze Mistrzyń, lecz to, co usłyszałam w szatni, po prostu mnie załamało...
Wielki finał Ligi Mistrzyń wypadł akurat w Wielkanoc, wiadomo więc było, że nie możemy liczyć na spędzenie świąt w rodzinnym gronie. Dla zawodowej siatkarki nie powinna to być żadna przeszkoda. Pewnie, że wolałabym być w święta z bliskimi, lecz miałam podpisany kontrakt. Nie powinnam mieć w głowie niczego innego niż myśl o medalu dla Chemika i dla siebie. Tymczasem gdy podano informację, że turniej finałowy rozgrywany będzie w Wielkanoc, w drużynie zapanowała konsternacja. Jedna z dziewczyn powiedziała, że sobie tego nie wyobraża, bo jest już umówiona z rodziną i musi jechać do babci malować pisanki.
Wybuchnęłam śmiechem, myśląc, że zażartowała. Niestety, to nie był dowcip... Nie bardzo wiedziałam, jak zareagować. Poczułam się, jakbym była w przedszkolu, a nie w zawodowej drużynie, która marzy o tym, by zostać najlepszym zespołem w Europie. Pokiwałam tylko głową, próbując wyobrazić sobie, że jedna z nas mówi coś takiego Giovanniemu w VakıfBanku. No, nie do pomyślenia!
W trakcie treningu tuż przed startem turnieju nie wytrzymałam i eksplodowałam. Ćwiczyłyśmy, lecz nie na tyle intensywnie, by wygrywać w Europie. Brakowało nam w pełni profesjonalnego podejścia do pracy, jakie poznałam w Turcji. Czułam, że nam się nie uda, i pewnie dlatego pokłóciłam się z naszym trenerem Giuseppe Cuccarinim. Miałyśmy ostatni trening doszkalający, dzień przed pierwszym meczem w Szczecinie, a my, zamiast wykonywać wszystko perfekcyjnie, cały czas z Anką Werblińską popełniałyśmy prosty błąd ustawienia. W końcu powiedziałam do trenera: „Jutro gramy w Final Four, a ja nadal nie wiem, gdzie mam dokładnie stanąć w przyjęciu. Jak mamy grać, skoro to wszystko jest niedopracowane?”. Włoch oczywiście się zdenerwował, doszło do wymiany zdań. Awantura tuż przed ważnym meczem rzadko pomaga, z mojej strony to był raczej objaw frustracji, który nie mógł już zapobiec zbliżającej się katastrofie...
Popłakałam się i nagle poczułam silny ból w prawym udzie. Na szczęście w Szczecinie był mój lekarz Vittorio. Powiedział, że ból to nie efekt urazu mechanicznego, lecz po prostu stresu. Kazał mi zamknąć oczy, skoncentrować się i pomyśleć o kłótni z trenerem. Przypomnieć sobie, jaki miała przebieg, co do siebie mówiliśmy. „Czy teraz czujesz, że mięsień jest napięty?” – zapytał. Faktycznie, był cały spięty, jakbym miała nieustanny skurcz. Vittorio popracował ze mną i na drugi dzień nic mnie nie bolało. Niestety, niewiele to zmieniło.
W Final Four zajęłyśmy ostatnie miejsce. Walkę o brązowy medal przegrałyśmy z moim VakıfBankiem. Miałam do siebie pretensje, że zbyt późno zareagowałam na to, co dzieje się w drużynie. W tamtym momencie nie było już czasu na poprawki. Zabrakło nam heroicznego wysiłku na treningach, który znałam z Turcji. Podchodziłam kolejny raz do walki o Ligę Mistrzyń i czułam, że zespół nie jest jeszcze gotowy na wielkie rzeczy. Tym bardziej szkoda, bo dzięki sponsorom miałyśmy zapewnione wszystko, czego było nam trzeba. W Policach pracował z nami doświadczony trener, a klub zapewniał opiekę na najwyższym światowym poziomie. Zawiodłyśmy jako grupa.
Dla jasności: część odpowiedzialności za porażkę biorę na siebie. Nie byłam już tą samą Gośką, która dwa razy wygrywała z VakıfBankiem Ligę Mistrzyń. Myślę, że wybuch na ostatnim treningu przed turniejem w Szczecinie najlepiej pokazuje, że daleko mi było do pełnego komfortu psychicznego. Być może gdzieś z tyłu głowy miałam już myśli o zbliżającym się końcu kariery. Może dlatego nie byłam sobą?
Mecenasem wydania jest Firma Roleski.
Więcej o Mecenasie Wydania:
Firma Roleski to rodzinne przedsiębiorstwo ze 100% polskim kapitałem, od ponad 50 lat związane z produkcją spożywczą. Zajmujemy się projektowaniem i wytwarzaniem produktów premium w postaci ketchupów, majonezów, musztard, sosów, dressingów, bulionów, marynat oraz octów. W ostatnim czasie nasze portfolio zostało wzbogacone o najwyższej jakości serię produktów ekologicznych w skład których wchodzą musztardy bio, ketchupy bio oraz koncentrat pomidorowy bio.
Jakość naszych produktów, to dla nas jedna z najważniejszych kwestii. Wszystkie nasze produkty nie zawierają konserwantów. Nasze cele osiągamy dzięki połączeniu wieloletniego doświadczenia, wysokiej jakości technologii, najwyższej klasy urządzeń oraz automatyzacji etapów produkcji. Jakość to najwyższy atut marki. Jej gwarantem jest nazwisko założycieli i właścicieli firmy, którzy również jako konsumenci swoich produktów nieustannie czuwają nad ich renomą.
∂ Wszystko na temat Firmy Roleski: https://roleski.pl/