Robert Prygiel: popłynąłem z nurtem radomskiego środowiska
Jeden z najbardziej obiecujących polskich trenerów młodego pokolenia opowiada w rozmowie z PlusLigą o blaskach i cieniach trenerskiej pracy. Zdradza częściowo gdzie latem będzie zdobywał wiedzę oraz dlaczego drużyna Cerradu Czarnych Radom ma szansę ograć Jastrzębie w Pucharze Polski.
PlusLiga: W minioną środę pana zespół urwał punkt potentatowi z Jastrzębia. W rundzie jesiennej wygraliście z nimi 3:0. Ma pan patent na siatkarzy trenera Bernardiego?
Robert Prygiel: Przegraliśmy ten drugi mecz, więc nie można mówić o patencie. Chociaż mało brakowały, żebyśmy wygrali tie break, ale w tej piątej partii oddaliśmy rywalom aż 9 punktów. 2:3 to dobry wynik, jednak nie ma co ukrywać, że byłem trochę rozczarowany naszą postawą w tie breaku, bo Jastrzębie grało w nim na dwudziestoprocentowej skuteczności w ataku, a my popsuliśmy 5 zagrywek. Tak, jak byśmy się trochę bali wygrać ten mecz. A może to taka zasłona dymna przed Pucharem Polski….muszę z chłopakami o tym porozmawiać (śmiech).
- Przed PP i przed play offami, bo wiele wskazuje na to, że w I rundzie play off będziecie walczyć ze śląską ekipą.
- Istnieje taka możliwość. Ale to nie jest tak, że preferujemy jakiegoś rywala albo nie. Wśród tych pięciu drużyn, które są przed nami w tabeli, nie ma takiej, z którą chcielibyśmy grać. Każda z nich jest dużo lepsza, ma lepszych zawodników, dużo wyższy budżet, poziom organizacji i wszystkie te kluby są na zupełnie innym etapie, niż my. Jednak z każdą z nich jesteśmy w stanie walczyć.
- Nie wierzy pan w tezę, że z niektórymi przeciwnikami gra się lepiej, niż z inyni?
- Na pewno coś w tym jest, bo uważam, że jesteśmy lepszym zespołem od Kielc, a dwa razy z nimi przegraliśmy. Wydaje mi się też, że jesteśmy słabszą drużyną od Jastrzębia, a bilans punktowy mamy lepszy. Myślę, że jest to kwestia stylu gry, który pasuje mniej lub bardziej pod danego przeciwnika.
- W Pucharze Polski też postawicie się jastrzębianom? Spróbujecie sprawić niespodziankę?
- Plan na trwający sezon praktycznie wykonaliśmy, ale nie ukrywam, że mamy chrapkę na więcej. Wygrać medal mistrzostw Polski jest przeogromnie trudno, bo trzeba pokonać rywala trzykrotnie. Puchar Polski jest taką imprezą, w której może wyjść jeden, dwa mecze i można przejść do historii. Mam drużynę, która szanuje wszystkich przeciwników, ale nie boi się grać z nikim i na turniej pojedziemy z takim nastawieniem. Wszystko może się zdarzyć, tak jak ostatnio w Jastrzębiu. Gdyby tamten mecz skończył się wynikiem 3:0 dla JW, nikt nie powiedziałby, że Czarni dali ciała. To my możemy mieć do siebie pretensje, że nie wykorzystaliśmy szansy. Jastrzębie ma sporo celów do zrealizowania, będą tydzień przed FF Ligi Mistrzów i ciężko będzie im się skoncentrować jednakowo na wszystkim. Może więc uda nam się sprawić niespodziankę.
- Kiedy rozmawiałam z panem przed sezonem, pytając o cele, usłyszałam: cóż, mamy zespół, jaki mamy, będziemy walczyć. Co dzisiaj może pan powiedzieć o swoich podopiecznych?
- Nie oszukiwaliśmy przed sezonem - obiecaliśmy walkę i słowa dotrzymujemy. Postawa mojej drużyny jest dla mnie ogromnym zaskoczeniem, jestem dumny z chłopaków. Oni też mają świadomość, że nie pracują z super trenerem, że uczymy się razem, starsi gracze bardzo dużo mi pomagają. Ja chce się uczyć i na chwilę obecną mogę im wszystkim tylko podziękować za tak wspaniałą współpracę i za zaufanie. Co prawda, jeszcze nie skończyliśmy roboty, bo najważniejsza część rozgrywek dopiero się zaczyna. Szansa, jaka stworzyła się dla naszego klubu może długo się nie powtórzyć, bo nie wiadomo jakie będą dalsze koleje losu. Musimy więc do końca sezonu trzymać się tej swoje zasady - że najważniejszy jest jeden set, później ewentualnie dwa, potem mecz, itd. Zdarzają się spotkania lepsze i gorsze, ale nigdy nie można nam odmówić zaangażowania, tego, że chcemy stworzyć kolektyw.
- Nie wiadomo co będzie w przyszłym sezonie? Myślałam, że raczej powiem pan, że miasto jest zachwycone, a lokalni sponsorzy garną się do współpracy.
- Myślę, że zawodnicy, którzy do nas trafili, nie mogą narzekać. Jak wspomniałem, to co w innych klubach jest już standardem, u nas jest dopiero na etapie budowy. Ale jestem przekonany, że w przyszłym sezonie na pewno nie będzie gorzej. Mamy cały czas problem logistyczny z halą, aczkolwiek już niedługo może się okazać, że ten problem zniknie. Na pewno nie będziemy mieć budżetu tak wielkiego jak Jastrzębski Węgiel czy ZAKSA, ale sądzę, że może on być większy o jakieś 20 - 30 procent, co pozwoli nam wykonać kolejny krok do przodu - tak, żeby za pięć, może sześć lat dobić się do czołówki, budując jednocześnie solidne fundamenty. Mam na myśli szkolenie młodzieży i inwestowanie w naszych wychowanków, jak zresztą to czynimy. Pierwszy sezon rozegrany w PlusLidze bywa dla młodych graczy ciężki, ale potem jest już tylko lepiej. Dla mnie jako trenera też jest to trudny czas, dużo się uczę. Nie ukrywam, że w okresie wakacyjnym zamierzam uczyć się za granicą.
- Zdradzi pan coś więcej?
- Na razie nie, bo jeszcze nie wszystko jest zapięte na ostatni guzik i nie chciałbym zapeszyć. Mogę powiedzieć, że nie będzie to kierunek włoski, nawet nie europejski, ale na pewno będzie to dla mnie doświadczenie życia. Trenerzy, którzy wstępnie zgodzili się przyjąć mnie na dziesięciodniowe staże z pewnością zapewnią mi rozwój i zdobywanie wiedzy, a to z kolei bez wątpienia przełoży się na mój klub i drużynę.
- Co na chwilę obecną jest dla pana najtrudniejsze w trenerskim fachu? Ma pan w drużynie kilku charakternych chłopaków….
- Ale się słuchają. Bardzo szybko przeszedłem z roli siatkarza w rolę trenera, niektórzy zawodnicy byli moimi kolegami z boiska, obowiązywały koleżeńskie relacje. Ale mam farta, że są to inteligentni ludzie, wiedzą, że pewne relacje musiały się zmienić i szanują to. Problemy? Muszę nauczyć się być bardziej obiektywny stojąc z boku. Już w jakimś wywiadzie mówiłem, że najcięższe są sytuacje takiej bezsilności - gdy stoję przy linii i widzę, że drużyna jest bezradna i ile bym nie wziął czasów, cokolwiek bym nie powiedział, to widzę po ich twarzach, że nie jestem w stanie nic zmienić. To jest najgorsze w pracy trenera. Zawodnik mimo wszystko ma lepiej, bo może pójść na przełamanie, trener może dać mu zmianę. A jako szkoleniowiec w takiej sytuacji mogę tylko przełknąć gorzką pigułkę i doczekać do końca meczu. Ale są też momenty przyjemne, gdy czuję, że im mniej mówię, tym lepiej, bo chłopcy grają tak dobrze, że lepiej im nie przeszkadzać. Jedno jest pewne - praca trenera jest bardzo ciężka. Jest to zawód strasznie niewdzięczny, obarczony ogromnym ciśnieniem psychicznym.
- Ale pan przecież jest niespotykanie spokojnym człowiekiem.
- Niby tak. Jednak presja, którą zbudowaliśmy sobie w Radomiu, to, co dzieje się w mieście wokół siatkówki, ten szał i nasze początkowe wyniki spowodowały, że mnóstwo ludzi chce coraz najwięcej, był nawet moment, że niektórzy zaczęli przebąkiwać o walce o najlepszą czwórkę. W pewnym momencie ta cała presja, która nagle się pojawiła, przeszkodziła nam.
- A pan musiał gasić „pożar” emocji?
- Właśnie przez chwilę popłynąłem z nurtem środowiska radomskiego i zacząłem wymagać od chłopaków za dużo. W końcu z drugim trenerem, Wojtkiem Stępniem usiedliśmy i przeanalizowaliśmy sytuację na chłodno. Uzmysłowiliśmy sobie, że przecież dwa lata temu połowa tych chłopaków grała w II lidze i nie można od nich oczekiwać cudów. Na sukces drużyny składa się wiele czynników, nie tylko praca na treningach. Widzimy to choćby na przykładzie Jastrzębskiego Węgla, gdzie proces organizacji klubu, systemu, zaufania pewnym osobom trwał ładnych parę lat. My jesteśmy dopiero na początku tej drogi i w pewnym momencie zbyt duża presja na młodych zawodnikach spowodowała, że trochę ich sparaliżowało. Gramy naprawdę dobrą siatkówkę, co pokazaliśmy ostatnio w Jastrzębiu, a wcześniej w meczach z Rzeszowem czy Bełchatowem i gdybyśmy utrzymywali ten dobry poziom w rywalizacji z teoretycznie słabszymi przeciwnikami, mielibyśmy znacznie więcej punktów w tabeli. Ale cóż, nie można mieć wszystkiego.
- Podkreśla pan, że chce promować młodych radomskich zawodników i faktycznie, kilku z nich dostaje szansę gry w Czarnych. Jak ocenia pan ich postępy?
- Prawie cały sezon na libero grał Adam Kowalski, dziewiętnastolatek. Drugi libero, Paweł Filipowicz awansował z nami najpierw do I ligi, a potem do PlusLigi, cały czas rzetelnie pracując. To trochę inny charakter zawodnika, zdecydowanie lepszy w przyjęciu i nie widziałem powodu, żeby nie dać mu szansy. W spotkaniu z Jastrzębiem zadebiutował bardzo poprawnie i myślę, że Ignaczak czy Zatorski chcieliby mieć takie debiuty. Takich chłopców mamy wielu. Jest Bołądź, o którym rok temu nikt nie słyszał, a dziś trenerzy myślą o powołaniu go do kadry B. Jest Kuba Wachnik, o którym też mało kto wiedział, Michał Kędzierski, Bartek Grzechnik. Gdy ja zaczynałem grać w siatkówkę, hierarchia w szatni była zdecydowanie inna, młody praktycznie nie miał prawa głosu. Teraz często dobry telefon i oryginalne ciuchy powodują, że młodzi czują się bardzo mocni. Ja mam to szczęście, że nasza młodzież to zawodnicy bardzo skromni, kulturalni, inteligentni, nie bujający w obłokach i mający cele długodystansowe - za to chwała rodzinom, w których się urodzili oraz poprzednim trenerom i ich pracy.
- Kiedyś Lorenzo Bernardi powiedział mi, że chciałby, aby zespół miał jego charakter. Pan zawsze był osobą skromną, cenioną i szanowaną. Ma pan podobne marzenia, jak Barnardi?
- Każdemu, z kim grałem i trenowałam, dziś mogę spokojnie spojrzeć w twarz. Nigdy nikogo nie oszukałem. Nie zawsze może wychodziło tak, jak ktoś oczekiwał, ale starałem się pracować „na maksa”. Takiej solidności i rzetelności byłem nauczony z domu. Siatkówka zawsze była dla mnie numerem jeden, a przy tym wszystkim miałem jeszcze szczęście, że zdrowie mi dopisywało. W dzisiejszych czasach, kiedy transfery są rzeczą normalną i przez kluby przewija się bardzo dużo zawodników, zdarza się, że przychodzą tacy, których wcześniej się nie znało. Tak było z zagranicznymi siatkarzami w Radomiu - Westphalem, Kooistrą czy Kamińskim. Znów mogę mówić o szczęściu, bo trafiłem na ludzi zupełnie normalnych, a to jest dla mnie niezwykle ważne. W Radomiu zawodnicy dopasowali się charakterologicznie, także ze mną jaką trenerem. A życie pokazuje - jak było rok temu w Jastrzębiu z Matteo Martino - że bywa różnie. Sprowadzanie zagranicznego zawodnika zawsze wiąże się z jakimś ryzykiem, ale u nas to ryzyko było szczególne. W przypadku niepowodzenia transferowego nasza wartość byłaby diametralnie różna, ponieważ każdy z zagranicznych graczy odgrywa ogromną rolę w drużynie. Na pewno chciałbym, aby siatkarze, z którymi współpracuję podchodzili do zawodu podobnie jak ja, czyli zawsze dawali z siebie sto procent, żeby zawsze siatkówka była na pierwszym miejscu, nawet niestety - ciężko mi to powiedzieć, ale to prawda - kosztem rodziny. Tu znów mi się udało, bo moja żona od początku miała świadomość, że ten zawód jest inny, że to nie jest chodzenie do biura na 8 godzin.