Siatkarski talent w genach Jaroszów
W tej rodzinie talent zapisany jest w genach, a miłość do sportu wyssana z mlekiem matki. Jako prezent dla nowonarodzonego potomka można w ciemno wręczyć… koszulkę reprezentanta Polski. Najlepiej w siatkówce. W tym roku orzełek przysiadł na piersi trzeciego pokolenia Jaroszów. Jaki dziadek - Zbigniew, taki ojciec - Maciej i taki syn - Jakub Jarosz.
Ile tak naprawdę jest podobieństw, a ile różnic w siatkarskich życiorysach tej trójki? Bo że łączy ich nazwisko i uprawianie woleja na wysokim poziomie wiadomo. Ale 75-letni Zbigniew, 50-letni Maciej i 22-letni Jakub to trzy różne historie. A wszystko zaczęło się we Wrocławiu…
POCZĄTKI
Miasto było bardzo silnym ośrodkiem siatkarskim. W latach pięćdziesiątych aż trzy zespoły występowały w ekstraklasie: Budowlani, Gwardia i AZS AWF. - Wszystkie te drużyny walczyły w czołówce. Gwardia ocierała się o 2-3 miejsce, pozostałe były w środku tabeli - wspomina najstarszy z rody - pan Zbigniew. - W tej chwili to wszystko padło... - dodaje.
Ale wtedy - jak wspomina senior - była po prostu dobra atmosfera do trenowania siatkówki. - Zacząłem się w nią bawić w gimnazjum, w latach 50tych. Jak się dostałem do Wrocławia na studia, to zaczęliśmy zajmować się tym profesjonalnie w ekipie AZS AWF - opowiada pan Zbigniew.
Jak widać najstarszy z rodu nie miał po kim dziedziczyć „siatkarskiego bakcyla”. Syn - Maciej, w świecie siatkówki dorastał od małego. - Ojciec jadąc na obóz brał mnie ze sobą, żeby moja mama mogła spokojnie pracować. Na pierwszym wyjeździe miałam ze dwa latka. Już wtedy biegałem sobie między słupkami. Tata policzył, że wyjeżdżaliśmy razem 17 razy. - Byłem wtedy trenerem żeńskiej drużyny Gwardii - wyjaśnia pan Zbigniew. - Dzięki grze z dziewczynami mój syn nauczył się grać dyszlem i miał bardzo dobre przyjęcie. Czy się w jakiejś podkochiwał? Tego nie zdradzał. Ambitnie trenował. Był bardzo pracowity. Ale nie domyślałem się, że uda mu się tyle osiągnąć. Jak urodził mi się syn, to nie zastanawiałem się nad tym, czy będzie z niego siatkarz, czy nie. Chciałem żeby był zdrowy i wyrósł na porządnego człowieka. Dopiero jak zaczął pogrywać z juniorkami, to zacząłem widzieć w nim jakąś postać - zwierza się pan Zbigniew.
Początki Kuby były o tyle podobne, że jeszcze jako „brzdąc” z bliska obserwował grę na wysokim poziomie. - Gdy byłem mały często jeździłem z tatą na mecze. Już od samego patrzenia nabrałem takich naturalnych ruchów. Poza tym nie siedziałem na trybunach, ale „latałem” pod nimi i odbijałem piłkę z innymi dziećmi - opowiada Kuba. Ale w takiej rodzinie od siatkówki trudno się opędzić i w domu. - Jak byliśmy z bratem mali i mieszkaliśmy w Belgii, to wieszaliśmy w pokoju długi pas do karate i odbijaliśmy przez niego piłkę. Marcin zawsze podkreśla, żebym o tym pamiętał, że to on był moim pierwszy trenerem - śmieje się młodszy z braci.
Jednak zamiast na hali przygodę ze sportem zaczął - ku uciesze mamy - na basenie. - Mój tata przestał grać po kontuzji kolana. Brat również nabawił się poważnego urazu już na początku kariery. Mama nie chciała, żeby kolejna osoba się tym zajmowała. Najpierw mocno się nie upierałem. Zgodziłem się pójść na pływanie - wyznaje siatkarz. - Kubie szło dobrze. Zdobył nawet brązowy medal MP kadetów. Zdolności odziedziczył po babci - wielokrotnej reprezentantce Polski w pływaniu w stylu klasycznym - i ze strony mamy. Ale ja mu mówiłem, że trzeba mieć wyjątkowy talent do pływania, żeby zrobić karierę – opowiada dziadek. - Zawsze mi powtarzał: „Rzuć ten sport, to nie jest dla ciebie. Takie mielenie wody. Kto to pływa w tych czasach? Ty masz grać w siatkówkę”. I tak stworzył we mnie chęć spróbowania - dodaje Kuba.
No i spróbował - w siódmej klasie podstawówki. Kuba szybko dorównał rówieśnikom, a nawet ich przegonił. - Jeździłem na sportowe obozy ogólnorozwojowe, odbijałem piłkę z chłopakami, którzy już trenowali i od nich nie odstawałem, a nawet wygrywałem. Stwierdziłem więc, że skoro mi idzie, jestem w czymś w miarę dobry, to może warto się tym zająć, bo daje to dodatkową przyjemność - opowiada 22-latek.
KARIERA
- Moim pierwszym trenerem w AZS-ie był Adam Piechura - niegdyś reprezentant Polski. Tam grałem do 1960 r. Potem przez siedem lat byłem w Gwardii Wrocław - wspomina najstarszy z rodu, który w kadrze Polski wystąpił 23 razy. Reprezentując kraj w akademickich mistrzostwach świata zdobył brązowy medal. Wkrótce jednak swoje zainteresowania przeniósł na samochody. - Trafiając do Gwardii miałem etat milicyjny. Zająłem się ruchem drogowym i robiłem karierę w policji. Przez 30 lat byłem naczelnikiem ruchu drogowego. Od 89 z-cą komendanta wojewódzkiego we Wrocławiu. Teraz z siatkówką łączą mnie dzieci, wnuki i prawnuki.
Syn – Maciej, tak jak ojciec bronił swego czasu barw Gwardii Wrocław. Właśnie w tym klubie zaczął zajmować się siatkówka „na serio”. Dwa razy zdobył z nią MP i został uznany najlepszym zawodnikiem ligi. Nic dziwnego, że koszulkę reprezentanta kraju zakładał ponad 150 razy. Z orłem na piersi wywalczył trzy tytuły wicemistrza Europy. Zajął też czwarte m-ce na olimpiadzie w Moskwie, szóste na mistrzostwach świata i trzecie w Pucharze Świata. W końcu wyjechał do Belgii, gdzie dwukrotnie zostawał mistrzem kraju i również zdobył tytuł MVP tamtejszej ligi. Piękną serię sukcesów w 1994 roku przerwała kontuzja… W następnym roku po ośmiu latach spędzonych za granicą pan Maciej wrócił do Polski.
Kuba za granicę jeszcze nie trafił, ale tak jak dziadek i ojciec ma za sobą występy we wrocławskiej Gwardii (do szesnastego roku życia). Jeszcze jako kadet zdobył tytuł mistrza Europy, a indywidualnie został wybrany MVP rozgrywanego w Rydze turnieju. Wiek juniora spędził w Częstochowie, zdobywając w tej kategorii wiekowej wicemistrzostwo Polski. W 2006 przeniósł się do Mostostalu, by po dwóch latach zawitać do Skry. W przyszłym sezonie znowu założy koszulkę klubu z Kędzierzyna. - To była jego decyzja i ja ją szanuję - komentuje ojciec. - Tak chyba wspólnie postanowili z Danielem. Bo żeby grać w kadrze Kuba musi być w szóstce. W Skrze przy Wlazłym miałby mniejsze szanse.
Szansę na grę w reprezentacji po raz pierwszy młody zawodnik dostał w tym roku. I gdyby nie jeszcze jedna dramatyczna kontuzja w rodzinie, być może dołączyłby jako drugi już Jarosz w kadrze. Pierwszym byłby jego brat - Marcin. - Moim zdaniem największy talent w rodzinie - ocenia dziadek. - Gdyby nie kontuzja kolana, operacja która nie za bardzo się udała, on byłby może i najlepszy z nas wszystkich - dodaje. - Marcin pytał mnie: „Tato, co się stanie jak ja nie będę mógł grać w siatkówkę”. Było zagrożenie, że już nigdy nie zagra w piłkę. Ale gra - w pierwszoligowej Avii Świdnik. Ma prawie 30 lat, skończył studia, ma wspaniałą żonę, córkę - mówi z dumą rodzic.
- Iga ma 1,5 roku. Jest bardzo żywa i wszędzie jej pełno. Ostra dziewucha jak nie wiem! - opisuje prawnuczkę pan Zbigniew. Być może z niej także wyrośnie zawodniczka - reprezentantka czwartego siatkarskiego pokolenia. Póki co, trzecie pokolenie nie powiedziało ostatniego słowa. - Aleksander - syn córki - ma 17 lat. Jest w drugiej klasie SMS-u. Skoczny, dynamiczny. MP młodzików. Ma karierę przed sobą - ocenia dziadek.
Historia trwa. Tymczasem ród Jaroszów, dba o trwałość dziejów całej siatkarskiej rodziny - ludzi oddanych siatkówce i żyjących wolejem. Aleja Gwiazd Siatkówki to od początku do końca twór Macieja Jarosza. Pomysł odrzucony przez Wrocław, przyjęty w Miliczu. - Jestem dumny, że udało się to zorganizować. Mnie nie będzie, a to będzie trwać i gromadzić ludzi ze świata siatkówki. Już nie ma właścicieli kilku odbitych „łapek”, a my się spotykamy i ich wspominamy - opowiada pomysłodawca.