Simon Tischer: jest blisko perfekcji
Rozgrywający Jastrzębskiego Węgla Simon Tischer w interesującym wywiadzie dla strony internetowej klubu mówi m.in. o nowych wyzwaniach, roli Vitala Heynena, wzroście popularności siatkówki w Niemczech.
Marcin Fejkiel: Jaki był główny powód tego, że zdecydowałeś się na grę w Jastrzębskim Węglu?
Simon Tischer: Tych powodów było więcej aniżeli tylko jeden. Po pierwsze trafiam do bardzo profesjonalnego, świetnie zorganizowanego klubu. Zanim to formalnie nastąpiło, odbyłem niezwykle cenną rozmowę z trenerem Lorenzo Bernardim, który przekonał mnie do przyjścia do Jastrzębia. To było dla mnie bardzo ważne, że szkoleniowiec sam nawiązał ze mną kontakt i przedstawił mi swoją wizję pracy z zespołem. Poza tym wiele dobrego na temat polskiej ligi i nowego klubu nasłuchałem się od kolegów, którzy mieli za sobą występy w Polsce - Gyorgy'ego Grozera oraz Plamena Konstantinowa. Nie bez znaczenia jest także to, jaką popularnością cieszy się polska siatkówka wśród kibiców. Dla sportowca jest bardzo istotne poczucie, że ma wielkie wsparcie u fanów. Zawsze kiedy graliśmy z niemiecką kadrą w Polsce, w halach pojawiało się tysiące ludzi. Poziom ligi z roku na rok się podnosi, w klubach pojawiają się coraz to lepsi gracze. Po dwóch dniach pobytu w Jastrzębiu mogę się tylko zgodzić z tym, co wcześniej usłyszałem na temat jastrzębskiego klubu. Jest blisko perfekcji, można się skupić tylko i wyłącznie na trenowaniu oraz grze.
- PlusLiga będzie piątą kolejną europejską ligą, w której zagrasz. Zmiana siatkarskiego otoczenia przychodzi ci łatwo?
- Nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Wcale nie chodzi o to, że mam naturę obieżyświata. Po prostu zawsze jestem pozytywnie ukierunkowany na lepszą szansę, ciekawszą perspektywę. Życie przecież nie stoi w miejscu, ciągle trzeba podejmować kolejne wyzwania.
- Jak myślisz, co takiego szczególnego było w zespole VfB Friedrichshafen z sezonu 2006/2007, że zawodnicy z tamtego składu cieszą się tak ogromnym uznaniem w Polsce? Jesteś już czwartym graczem byłego zdobywcy Ligi Mistrzów, który został zatrudniony przez klub PlusLigi.
- Chociaż na papierze nie była to superwyjątkowa drużyna, to na boisku stanowiła ona zgrany kolektyw. I to było jej największą siłą. Jasne, że nie było tak, że byliśmy w stanie wówczas wygrywać dziewięć z dziesięciu spotkań z tak doświadczonymi zespołami jak Treviso czy Macerata, które po drodze wyeliminowaliśmy, ale w kluczowych momentach potrafiliśmy wznieść się na wyżyny. Mieliśmy znakomitego trenera, który doskonale nas uformował, poskładał w całość. Później wielu graczy z ówczesnego składu powędrowało do mocnych europejskich klubów.
- Spotkałeś się z opinią, że ostatnio w Jastrzębskim Węglu pozycja rozgrywającego była dość pechowa?
- Coś słyszałem na ten temat, ale niespecjalnie mnie to nie interesuje. Nie przejmuję się tym, co było w przeszłości. To nie moja sprawa. Jestem w Jastrzębiu po to, by dać z siebie maksimum, chcę z całych sił pomóc drużynie w realizowaniu założonych celów i na to będę ciężko pracował.
- Pomówmy o reprezentacji Niemiec. Przyznasz, że był to całkiem niezły rok dla niemieckiej siatkówki – występ w Final Six Ligi Mistrzów, ćwierćfinał Igrzysk Olimpijskich, wreszcie ostatni awans do przyszłorocznych Mistrzostw Europy.
- Ten rok był rzeczywiście dobry, ale też nieprawdopodobnie się dłużył. Rozegraliśmy mnóstwo spotkań. Tak naprawdę, to Igrzyska były odległym celem, do którego zmierzaliśmy od dwóch lat. Najpierw prekwalifikacje, potem jeden turniej kwalifikacyjny w Sofii, następnie turniej kontynentalny w Berlinie, gdzie wreszcie przypieczętowaliśmy awans. To wszystko kosztowało nas mnóstwo nerwów, emocji i energii. A występ na imprezie docelowej? Ćwierćfinał olimpijski to osiągnięcie przyzwoite, można być z niego zadowolonym, ale w Londynie nie graliśmy już tak dobrze, jak chociażby dwa miesiące wcześniej. Ważne, że wznieśliśmy się na kolejny, wyższy siatkarski poziom, który pozwala nam unikać wpadek ze średniakami.
- Jak wielką rolę w osiągnięciu takich wyników odegrał wasz nowy szkoleniowiec Vital Heynen?
- Ogromną. Ten człowiek na nowo przywrócił nam radość z grania. Ostatnie Mistrzostwa Europy w 2011 roku, w których zajęliśmy 15., przedostatnie miejsce, były dla nas katastrofą. Umarła w nas pasja, ogarnęły nas czarne myśli, przyszło zupełne zniechęcenie. Heynen, kiedy przejmował naszą kadrę, nie miał wiele czasu przed pierwszym poważnym sprawdzianem. A mimo to potrafił odbudować w nas pewność siebie, przywrócić wiarę w to, co robimy, wreszcie odblokować nas mentalnie.
- Czy wasze dobre wyniki przełożyły się choć trochę na wzrost popularności i większe zainteresowanie siatkówką w Niemczech?
- Nie jest to takie proste. Siatkówce nadal ciężko się przebić. Piłka nożna ma za sobą potężne lobby – media, stacje telewizyjne, rzesze fanów. I w sumie jest to nawet zrozumiałe, bo futbol w Niemczech stoi na bardzo wysokim poziomie. Pozytywne dla nas jest to, że na Igrzyskach w Londynie nasz kraj był reprezentowany tylko w dwóch sportach drużynowych – siatkówce oraz hokeju na trawie. Stąd poświęcało nam się w mediach trochę więcej uwagi niż zwykle. Ważne były też nasze występy w tegorocznej edycji Ligi Światowej. Moim zdaniem są możliwości, by siatkówkę w Niemczech lepiej wypromować. Ale to już robota marketingowców, ludzi z krajowej federacji. W lidze i tak sporo zmieniło się na lepsze. Siedem lat temu grało się mecze w pustych halach wyglądem przypominających szkolne sale gimnastyczne.
- Czy biorąc pod uwagę intensywność tegorocznego kalendarza gier z udziałem niemieckiej reprezentacji nie czujesz się zwyczajnie zmęczony?
- Jasne, że czasem mój organizm dopomina się o odpoczynek, ale dla mnie generalnie kadra i klub to zupełnie dwie różne sprawy. Przychodząc do klubu, zapominam o tym, co się działo w sezonie reprezentacyjnym. Kluczowe znaczenie ma tutaj psychika. Jeśli umysł jest otwarty, to nie odczuwasz drobnych bóli fizycznych, które po drodze w trakcie sezonu dawały ci się we znaki. Nie jestem zmęczony grą w siatkówkę. Poza tym nasz trener umiejętnie szafował siłami zespołu, każdy dostawał swoją szansę, ja też grałem na rozegraniu na zmianę z Lukasem Kampą.
- Jak podsumujesz swój ostatni sezon spędzony w Rosji w klubie Dynamo Krasnodar?
- Zgodzę się z opinią, że rosyjska liga jest trochę specyficzna. Są w niej wielkie pieniądze, będące argumentem mocno przemawiającym do zawodników, poziom ligi jest wysoki, grają w niej klasowi zawodnicy rosyjscy i równie dobrzy obcokrajowcy. Inna jest jednak mentalność. W zupełności potwierdzam to, że w Rosji trener to generał, a zawodnicy to żołnierze posłusznie wykonujący rozkazy. W Krasnodarze trenowaliśmy bardzo ciężko. Czasem zastanawiałem się wręcz, czy trener nie chce zniszczyć własnego zespołu (śmiech). Tak więc Rosja była ciekawym doświadczeniem, ale niekoniecznie łatwym. Żeby w danym miejscu czuć się dobrze, wszystkie elementy muszą się zgadzać.
- Jakie są twoje oczekiwania w związku z nadchodzącym sezonem w nowych barwach klubowych?
- Kiedy decyduję się na zmianę barw klubowych, z reguły robię to dlatego, że chcę wygrywać. Może tylko pobyt w Rosji był tutaj wyjątkiem. W pozostałych przypadkach zwykle tak było. Zawsze byłem przekonany, że drużyna do której trafiam, jest przygotowana do walki o mistrzostwo. I tak samo w Jastrzębiu są ku temu wszelkie przesłanki. Jest bardzo dobry trener, nienaganna organizacja, więc jeśli dopisze zdrowie, nie wiedzę przeszkód, by podjąć takie wyzwanie. Nie jestem takim typem zawodnika, że skoro w wieku 24 lat wygrałem Ligę Mistrzów, to mogę wytrzeć ręce i osiąść na laurach. Zwycięstwa mają różny smak, za każdym razem towarzyszy im inne uczucie. Nigdy nie byłem mistrzem Polski, nigdy nie zdobyłem Pucharu CEV. Jest więc co zdobywać. Postaram się pomóc drużynie. Zobaczymy, jakie przyniesie to efekty.