Simon Tischer: Ten facet na boisku to nie byłem ja
Niemcy zakończony sezon reprezentacyjny zaliczą do udanych - dobry występ w LŚ i 8. miejsce na mistrzostwach świata dały im poczucie, że droga, którą kroczą pod kierunkiem Raula Lozano jest słuszna. Jedynie Simon Tischer nie kryje rozczarowania - kontuzja sprawiła, że stracił miejsce w wyjściowym składzie i kluczową u rozgrywającego pewność siebie. Zamierza ją odzyskać w nowym klubie, z którym na dobry początek zdobył Superpuchar Turcji.
PlusLiga: Niemcy spisywali się nieźle na włoskim mundialu aż do pojedynku z Brazylią. Spytam po prostu - co się stało?
Simon Tischer: Zacznijmy od tego, że Brazylia zagrała fantastycznie - zresztą jak zawsze w walce o wielką stawkę. Dla nich awans do półfinału był normą, dla nas byłby niesłychaną nobilitacją, sukcesem. Chyba nie udźwignęliśmy tego psychicznie, zjadły nas nerwy, a stres zdeterminował nasze poczynania na boisku. Ten mecz to była katastrofa. Żeby wygrać z Brazylią trzeba zagrać na sto procent swoich możliwości, nie ma miejsca ani czasu na najmniejszy nawet moment zawahania.
- Jego przebieg przypominał mi finał sprzed czterech lat, z udziałem Polaków...
- Dokładnie to samo mówiłem chłopakom w trakcie spotkania - nie pozwólmy, żeby zbili nas jak Polskę cztery lata temu. Tym bardziej, że teraz to już nie jest ta niesamowita Brazylia, co wtedy. Myślę, że jako zespół nie dorośliśmy jeszcze, by walczyć o medale. Jesteśmy zbyt niedoświadczeni w bojach o wysoką stawkę.
- Dlatego polegliście również w kolejnych meczach, o miejsca 5-8?
- Dla większości z nas to był pierwszy światowy czempionat i prawdopodobnie świadomość, że możemy znaleźć się w najlepszej czwórce sparaliżowała nas kompletnie. Potem już nie udało nam się podnieść i pokazać dobrej siatkówki. Ale trzeba też podkreślić, że w rywalizacji o miejsca 5-8 napotkaliśmy rywali, którzy równie dobrze mogli walczyć o medale, bo takie aspiracje mieli Bułgarzy, Amerykanie i Rosjanie. Tak czy inaczej, ósma pozycja jest najlepszym wynikiem reprezentacji Niemiec od wielu lat. Uważam, że możemy być usatysfakcjonowani tym wynikiem i patrzeć z optymizmem w przyszłość.
- Pan jednak nie wygląda na szczęśliwego...
- Ten sezon reprezentacyjny był dla mnie bardzo ciężki. Kontuzja wyeliminowała mnie z Ligi Światowej i potem już nie zdołałem wywalczyć sobie miejsca w wyjściowym składzie, tym bardziej że Patrick Steuerwald grał naprawdę bardzo dobrze. Dałem drużynie tak wiele, jak byłem w stanie, ale mam świadomość, że wciąż nie gram dobrej siatkówki. To naprawdę dołujące, zwłaszcza w takich chwilach jak w meczu z Brazylią, gdy Patrick również borykał się z urazem. Wyszedłem z szóstce, ale nie udźwignąłem ciężaru gry. Ten facet na boisku, to nie byłem ja.
- Zawiodła pana fizyka czy głowa?
- Przede wszystkim muszę odbudować pewność siebie - tego brakuje mi w tej chwili najbardziej. Mam nadzieję, że stanie się to w trakcie sezonu ligowego. Zagram wprawdzie w nowym zespole, ale za to pod okiem byłego klubowego kolegi Plamena Konstantinowa. Jestem pewien, że on pomoże mi odzyskać wiarę we własne możliwości.
- Raul Lozano nie pomógł?
- To nie tak. Sporo rozmawialiśmy z Raulem Lozano i wiem, że on wciąż będzie na mnie stawiał. W tym sezonie jednak to Patrick był lepszy, grał więcej i naturalne było, że trener postawił na niego.
- Nie miał pan chwili zwątpienia, rezygnacji?
- Wróciłem do kadry po dziewięciu tygodniach przerwy, w czasie gdy Patrick grał bardzo dobrze. Czegóż więc mogłem oczekiwać? Że trener wstawi mnie do szóstki za nazwisko i doświadczenie? To nie w stylu Raula i również nie w moim. Jesteśmy drużyną. Wygrywamy i przegrywamy razem, niezależnie od tego czy któryś z nas siedzi na ławce czy walczy w wyjściowej szóstce. Jeżeli chce się być częścią kadry narodowej, trzeba zaakceptować taką rolę, jaką wyznacza trener, starać się pomóc kiedy nadarzy się okazja. W siatkówce nie ma miejsca na egoizm i indywidualność.
- Mundial we Włoszech był dziwny, pełen niespodzianek. Co było największą dla pana?
- Na pewno tak odległa pozycja Polski. Jak wszyscy wiedzą, to był pierwszy w historii mundial, który zostawiał sporą przestrzeń do kalkulacji i kombinacji, pozwalał, przynajmniej teoretycznie ustawić sobie drogę do półfinału. Tym sposobem Polacy, prawdopodobnie jako jedyny zespół, który chciał wygrać każdy mecz, okazali się największymi pechowcami turnieju.
Poza tym, myślę że to był turniej, w którym nie było jednej wyraźnie dominującej drużyny. Poziom rywalizacji się wyrównuje, nie ma już głębokich outsiderów i zaryzykowałbym stwierdzenie, że w światowej siatkówce każdy może wygrać z każdym. Oczywiście, najtrudniej wciąż pokonać Brazylię.