Valerio Vermiglio: Berruto nawet nie zadzwonił
Jeden z najlepszych rozgrywających ostatniej dekady. Mimo pełnej gotowości, w oczach nowego selekcjonera włoskiej kadry nie znalazł jednak uznania i nie pojechał na mistrzostwa Europy oraz Puchar Świata. Brak powołania powetował sobie sukcesem w Lidze Mistrzów, w barwach rosyjskiego Zenita Kazań. Teraz znów czeka na telefon od Mauro Berruto....
PlusLiga: Mam wrażenie, że złoto Ligi Mistrzów z Zenitem ma dla pana wyjątkową wartość.
Valerio Vermiglio: Faktycznie, bardzo potrzebowałem tego medalu, ale nie dlatego, żeby wzbogacić kolekcję. Rywalizacja na wysokim poziomie jest mi niezbędna do życia i teraz, gdy zostałem odsunięty od kadry narodowej, udział w Lidze Mistrzów jest dla mnie najbardziej wartościowym sportowym wydarzeniem.
- Został pan odsunięty? Dlaczego?
- Nie wiem. Ja byłem gotowy do gry w narodowych barwach, ciągle jestem. Ale nowy szkoleniowiec zrezygnował z moich usług. Nie wiem dlaczego, bo nawet do mnie nie zadzwonił. Czekałem, chciałem pomóc....ale to jego decyzja i jego problem. Wciąż jestem bardzo dobrym siatkarzem, mam wiele do zaoferowania.
- Wracając na grunt klubowy, zgodzi się pan ze mną, że najważniejszym meczem w drodze po złoto Ligi Mistrzów był półfinał z Trentino Volley?
- Bezwzględnie. Pokonaliśmy drużynę, która od trzech lat niepodzielnie rządziła w klubowej siatkówce, wygrywała najważniejsze zawody, w pięknym stylu na dodatek. Nastawialiśmy się na tę rywalizację szczególnie i szczerze mówiąc, po pokonaniu Trento zeszło z nas trochę powietrze. Jednak mimo to, w finale byliśmy bardzo zestresowani i być może dlatego był to tak ciężki pojedynek.
- Skąd ten stres? Pokonaliście wielkie Trento, awansowaliście do finału najważniejszego z europejskich pucharów.
- Gdybyśmy przegrali z włoską ekipą, nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego - to najlepszy zespół świata i porażka z nimi nie przyniosłaby wstydu. Przegrana ze Skrą w Rosji nie byłaby tak łatwo wybaczona. Oczywiście, Skra zagrała bardzo dobrze, a polscy kibice zrobili wszystko, by pomóc swojej drużynie, ale to nie Bełchatów był faworytem turnieju finałowego. Po pokonaniu Trentino po prostu musieliśmy wygrać Ligę Mistrzów.
- Rozgrywający Trento Raphael powiedział mi, że zaskoczył ich brak Priddy'ego w składzie. To była przemyślana zagrywka taktyczna?
- Pewnie powinienem powiedzieć, że tak...Ale nie, to był wybór trenera wynikający wyłącznie z dyspozycji dnia. W finale Siwożelez grał gorzej i do szóstki wrócił Priddy. Jesteśmy kolektywem, uzupełniamy się wzajemnie - na tym polega cała siła Zenita.
- Rosjanie pojęli wreszcie, że tylko zespołową grą, nie indywidualnymi predyspozycjami można osiągnąć sukces? Od kilku lat widać wyraźną zmianę w sposobie gry tak klubowych drużyn, jak i reprezentacji.
- Jestem Włochem, a właściwie Sycylijczykiem. To oznacza, że cechuje mnie wyjątkowa cierpliwość w dążeniu do celu i ogromne serce wkładane we wszystko, co robię. Oczywiście, także gorąca krew, która czasem nawet się gotuje, ale w efekcie końcowym daje więcej zysków, niż strat. Dwaj obecni gracze Zenita, Bierieżko i Wołkow poprzedni sezon spędzili w Italii. Mieli okazję zobaczyć jak gra się sercem i poświęceniem, co to jest prawdziwa miłość do siatkówki. Teraz, całą trójką próbujemy zaszczepić włoskie podejście u chłodnych Rosjan. U nas to działa nieźle, o innych zespołach nie chciałbym się wypowiadać.
- Pan faktycznie słynie z krewkiego charakteru, bywa impulsywny. W jaki sposób przekonał pan do siebie tych chłodnych Rosjan, bo wyraźnie widać, że to pan jest liderem zespołu z Kazania?
- Często żartuję, że mam naturę upartego czternastolatka i tak powinni mnie traktować. Ale przede wszystkim, zawsze jestem sobą. Kiedy popełnię błąd, potrafię przeprosić, znam swoje słabości i mam do nich dystans. Pokazałem im, że nie przyjechałem do Rosji na wakacje, że ciążka praca nie jest mi obca. Nauczyłem się ich języka, żebyśmy łatwiej mogli się komunikować, słuchałem co mówią i starałem się ich rady wprowadzać w życie. To im się spodobało, otworzyli się na mnie, chyba nawet mnie polubili.
- Rosja to specyficzny kraj, w którym ciężko się zaaklimatyzować. Jak było w pana przypadku?
- Również bardzo ciężko. Nie tylko ze względu na klimat i warunki pogodowe, ale także na mentalność ludzi. Wciąż mam trudności ze zrozumieniem rosyjskiej natury, z wniknięciem w ich mentalne podejście - tak do życia, jak i do sportu, treningów. Są tak różni od Europejczyków....Ale powiedziałem sobie: Przyjechałeś tu grać w siatkówkę, nie zmieniać ludzkie obyczaje i to ty musisz się dostosować. Piłka jest taka sama, zasady gry też, różnimy się wyłącznie nastawieniem do kilku życiowych czynności. Zawsze mówię, że staram się być jak łyżka - zagarniam od nich to, co jest mi najbardziej potrzebne by przetrwać, by być dobrym kolegą i przede wszystkim, dobrym siatkarzem.
- Mówi pan, że przyjechał do Rosji by grać w siatkówkę na wysokim poziomie. Proszę wybaczyć mi pytanie, ale czy czynnikiem decydującym nie była jednak suma zer na koncie?
- Jasne, że różnica w sumie kontraktu, w porównaniu z Włochami, jest spora. Ale tylko wtedy, gdy zespół wygrywa. Umowy są tak spisane, że podstawa jest niezła, ale nie powalająca, natomiast premie za zwycięstwa są....lekko oszałamiające. Mam na myśli oczywiście sukcesy typu wygranie Pucharu Rosji czy Ligi Mistrzów. Jeśli wygramy Superligę, to suma mojego kontraktu będzie wyższa w porównaniu z Italią co najmniej dwukrotnie. Rosyjscy włodarze nie żałują pieniędzy, gdy ich klub zwycięża.