Wojciech Grzyb: mam duży głód grania
Po pięciu latach gry w Asseco Resovii Wojciech Grzyb opuścił Rzeszów. 33-letni środkowy przeniósł się do Gdańska, gdzie będzie bronić barw Lotosu Trefla.
- Czeka pana spora przeprowadzka z Rzeszowa do Gdańska
- Mam duży głód grania, a wiem, że w nowym klubie dostanę szansę gry – mówi WOJCIECH GRZYB, środkowy Lotosu Trefl. - Po oswojeniu się już z decyzją o odejściu z Asseco Resovii zacząłem być tym wszystkim bardziej podekscytowany.. Swoją wartość mogę potwierdzić tylko i wyłącznie na boisku. Postaram się to zrobić w nowym sezonie w Lotosie Treflu Gdańsk.
- Czy ta konieczność zmiany otoczenia jest dla pana najtrudniejszym momentem w karierze, czy w jakiś sposób jest to podobna sytuacja do tej sprzed pięciu lat, kiedy odchodził pan z Olsztyna?
- Pod pewnymi względami jest trochę podobnie. Myślałem, że teraz, głównie ze względu na dzieci, będzie nam ciężej odchodzić, bo one będą to wszystko bardziej przeżywać. Syn Michał żyje cały czas siatkówką, transferami i sam mi doradza, żebym grał itd. Córka Lena jest trochę bardziej wrażliwa i bardzo ubolewa, że zostawiła w Rzeszowie swoją ulubioną przyjaciółkę, ale staramy się jej pokazać zalety nowego miejsca. Żona też musiała się trochę oswoić z myślą, że będzie musiała poradzić sobie w nowym otoczeniu z trójką dzieci. Co do sytuacji z Olsztynem, to wówczas była to raczej obopólna decyzja, bo klub nie miał za bardzo argumentów, żeby mnie wtedy zatrzymać.
- Czy po pięciu latach spędzonych w Rzeszowie odczuwa pan rozczarowanie, że nie przedłużono z panem umowy, czy raczej spodziewał się pan takiej decyzji klubu?
- Po części mogłem się tego spodziewać, bo wiedziałem, że po wypożyczeniu do Rzeszowa powróci Dawid Dryja. Po tym sezonie kontrakty kończyły się mi i Grześkowi Kosokowi, a że klub zawsze miał czterech środkowych, to myślałem, że jakieś tam szanse na moje pozostanie w zespole są. Jednak koncepcja klubu była inna i nie przedłużono ze mną umowy. Nie mam jednak do nikogo żalu. Takie jest życie sportowca. To jest nasza praca i trzeba jechać tam gdzie ona jest. Nie ma się co użalać, bo są większe problemy w życiu niż przeprowadzka. Myślę nawet, że ta opcja może mi nawet wyjść na dobre.
- Czy wobec odejścia Grzegorza Kosoka nie liczył pan jednak na to, że coś jeszcze może się zmienić w pana sytuacji, skoro klub poszukuje czwartego środkowego?
- Przeszła mi przez głowę taka myśl, bo nie ma co ukrywać, że razem z rodziną zapuściliśmy już tutaj troszkę korzenie. W Rzeszowie mamy przecież dom, choć może nie jest on tak całkiem nasz, bo do spółki z bankiem. Nasze dzieci chodzą tutaj do szkoły, przedszkola i czują przynależność do Rzeszowa a nie do jakiegoś innego miasta.
- Jak ten miniony sezon wyglądał z pana perspektywy, czyli zawodnika, który najczęściej był poza dwunastką meczową. Czy ma pan poczucie, że przegrał rywalizację z innymi środkowymi jedynie pod względem sportowym?
- Generalnie zawsze trzeba się dostosować do koncepcji, jaką ma trener i to on odpowiada za wyniki. My mamy za zadanie przygotować się bardzo dobrze, żeby później trener mógł wykorzystać jak najlepiej wytrenowanych zawodników. W tym sezonie starałem się to zrobić i jak najlepiej prezentować się w trakcie zajęć po to żeby pomóc drużynie, gdy zajdzie taka potrzeba. To czy ja uważam, że przegrałem rywalizację, to będzie zawsze moja subiektywna ocena, aczkolwiek uważam, że jej nie przegrałem, bo prezentowałem się dobrze. Meczów było na tyle dużo, że można było na pewno efektywniej wykorzystać zasoby ludzkie, aczkolwiek w praniu wychodzi to różnie i w moim przypadku akurat tak wyszło, że grałem mało.
- Sytuacja, w której daje pan z siebie wszystko, a mimo tego mało gra, była na pewno mało przyjemna, może wręcz dołująca. Czy w trakcie sezonu trener jakoś wspierał pana w tych trudnych chwilach?
- Odbyłem dwie rozmowy z trenerem, jedną z mojej inicjatywy. Pytałem, czy robię wszystko ok., czy trener jest zadowolony z mojej postawy, a on potwierdził, że mam jego wsparcie. Potem przyszły kolejne mecze, ale moja sytuacja nadal się nie zmieniała. Wówczas znów odbyłem z trenerem rozmowę i usłyszałem, że on podtrzymuje to, że dostanę szansę gry, a najważniejsze, żebym trenował, bo to istotne jeśli chodzi o przyszłość i że tym treningiem mogę coś dla siebie osiągnąć niezależnie od tego, czy zostanę w Asseco Resovii, czy nie. Dla mojej sytuacji w drużynie w tym sezonie niewiele to jednak wniosło.
- Po kolejnych meczach spędzonych poza dwunastką nie miał pan poczucia, że czas Wojciecha Grzyba w Rzeszowie już się skończył i pora zmienić otoczenie?
- Nie, bo ja przede wszystkim starałem się jak najbardziej profesjonalnie odnaleźć się w tej sytuacji, czyli być cały czas w jak najlepszej dyspozycji, gdyby trener chciał ze mnie skorzystać. Zdawałem sobie sprawę ze swoich umiejętności. To że nie grałem, to druga sprawa i musiałem to sobie jakoś przetworzyć, żeby mieć dalej motywację do treningów.
- Czy przed sezonem po rozmowie z trenerem Kowalem miał pan świadomość tego, że będzie musiał liczyć się z małą ilością gry, czy wręcz miejscem poza dwunastką?
- Nie. Przed sezonem trener mówił, że o tym, kto będzie w składzie na mecze, zadecyduje dyspozycja na treningach i że będą grać najlepsi. Natomiast trzy lata temu, kiedy trener Kowal obejmował zespół, powiedział mi rzeczywiście, że będę czwartym środkowym, ale dodał że jak będę lepszy na treningach od pozostałych, to będę grał. Wtedy jednak Grzesiek Kosok miał kontuzję, a przy spadku formy kolegów na mojej pozycji dostałem szansę w dłuższym wymiarze czasu i grałem praktycznie do samego końca. Wówczas to się sprawdziło.
- Ten sezon, już piąty z kolei w barwach Asseco Resovii, był dla pana najtrudniejszy?
- Trudno to porównywać. W półfinałach mieliśmy sporo szczęścia, ale w poprzednim, jak zdobywaliśmy złoto, to też mieliśmy go sporo w ćwierćfinałach ze Skrą. Wówczas o naszym zwycięstwie zadecydowały przecież właściwie dwie piłki, a można było też wylądować poza strefą medalową. Każdy sezon jest inny, ale ten na pewno zapamiętam ze względu na to, że mało w nim grałem.
- Czy srebrny medal w minionym sezonie był faktycznie sukcesem dla zespołu o takim potencjale kadrowym, jakim dysponowała Asseco Resovia?
- Z jednej strony - dla mistrza Polski, który miał na koncie dwa tytuły z rzędu, to nie jest sukces. Z drugiej jednak strony, wyszyliśmy z nie lada opresji w półfinale z ZAKSĄ, bo równie dobrze mogliśmy zakończyć ten sezon z niczym. Srebro jest o tyle niewdzięcznym medalem, że przegrywa się ostatni mecz. Trzeba patrzeć na to, jak rywale cieszą się ze złota, a my, choć mamy medal, to jednak jesteśmy przegrani. Ten sezon zaczął się dla nas bardzo dobrze, bo od zdobycia Superpucharu, ale potem nie udało się nam zrealizować celów. Droga do Final Four LM wydawała się wręcz wymarzona i gdybyśmy wygrali z Jastrzębiem, to wówczas można by to rozpatrywać w kategorii sukcesu. Czasami jednak trzeba uznać wyższość rywala. Ten srebrny medal był dla mnie już dziesiątym zdobytym w ekstraklasie.
- Czy taka koncepcja zespołu, gdzie nie ma wyraźnego podziału na podstawową szóstkę, jest korzystna dla zawodników biorąc pod uwagę poczucie pewności siebie i zgranie ze sobą w meczach o stawkę?
- Ja byłem tylko elementem tego wszystkiego, ale generalnie to powodowało, że mieliśmy na treningu dwie równe szóstki i ten poziom trenowania był naprawdę wysoki. Już samo to nam bardzo dużo dawało, zwłaszcza że tego czasu na treningi, przy dwóch meczach w tygodniu, nie było za dużo. Dzięki szerokiej kadrze mieliśmy możliwość trenowania na wysokim poziomie, co pozwala na utrzymanie dobrej dyspozycji.
- Jednak, jak pokazują wyniki osiągane przez najlepsze zespoły w Europie, w tym PGE Skrę, która w świetnym stylu zdobyła tytuł mistrza Polski, chyba lepiej jest mieć większą stabilizację składu – przynajmniej na kluczowych pozycjach…
- To zależy zawsze od koncepcji trenera. W Asseco Resovii już po raz trzeci z rzędu była taka koncepcja, żeby mieć dwie mocne szóstki i dwa razy to się zakończyło sukcesem. Dopiero teraz to nie za bardzo wyszło. Zawsze wszystko zależy od końcowego wyniku i jak on jest dobry, to można mówić, że sprawdziła się dana koncepcja.
- Od dłuższego czasu jest pan ulubieńcem kibiców Resovii, ale nie zawsze było tak kolorowo, zwłaszcza w pierwszym sezonie w Rzeszowie, kiedy to Ljubo Travica ściągnął pana za uwielbianego przez fanów Ihosa Hernandeza. Czym zaskarbił pan sobie tak bardzo serca kibiców?
- Naprawdę nie wiem. Od samego początku, kiedy przyszedłem do Resovii, to starałem się grać jak najlepiej. Momentami byłem tym wszystkim zaskoczony i troszeczkę wręcz onieśmielony, ale to bardzo miłe. Jakoś rzeczywiście jest ta chemia pomiędzy mną a kibicami. W tym sezonie, jak wchodziłem na boisko i grałem po raz pierwszy, a to był już np. 31 mecz w rozgrywkach, to kibice skandowali moje imię, a to bardzo mi pomagało.
- Z tych pięciu lat spędzonych w Rzeszowie co takiego najbardziej utkwiło panu w pamięci?
- To były fantastyczne lata i ciężko tutaj wybrać coś jednego. Jeśli chodzi o sportowy wynik, to najbardziej zapamiętam ten trzeci sezon, w którym w świetnym stylu zdobyliśmy mistrzostwo Polski i srebro w Pucharze CEV.
- Z sezonu na sezon pewnie zastanawiał się pan, czy Rzeszów jest tym właściwym miejscem, w którym dobrze byłoby zakończyć sportową karierę?
- Im dłużej tam byłem, to tak rzeczywiście myślałem. Trzeba być zawsze przygotowanym na zmianę, ale jak się jest już trzeci, czy czwarty sezon w jednym miejscu, to gdzieś tam w głowie pojawiają się takie myśli. Nasze plany rodzinne na tę chwilę się nie zmieniają, choć musimy zmienić klub i wyjechać. Na razie jednak domu nie sprzedajemy. Zobaczymy co będzie dalej i gdzie się osiedlimy po zakończeniu przeze mnie sportowej kariery. Na razie więcej plusów jest za Rzeszowem.
- Nie myślał pan nigdy o wyjeździe za granicę?
- Gdyby się pojawiła taka oferta, to pewnie bym się zastanawiał. Kiedyś miałem pojedyncze oferty z klubów zagranicznych, ale wtedy miałem ważny kontrakt w Polsce i nie było takiego dylematu. Zresztą za granicą jest większe zapotrzebowanie na atakujących, rozgrywających i przyjmujących niż na środkowych.