Zbigniew Bartman: na razie koledzy nie narzekają
Jedna z najbarwniejszych obecnie postaci PlusLigi, kapitan Jastrzębskiego Węgla, MVP spotkania z Indykpolem Olsztyn opowiada o niedoskonałościach systemu "challenge" i....swoich własnym. Szczerze i konkretnie, jak zawsze.
PLusLiga: Spotkanie z AZS-em Olsztyn zagrał pan na wyjątkowej adrenalinie. Skąd takie emocje?
Zbigniew Bartman: Było tyle sytuacji kontrowersyjnych, że trzeba było dyskutować, wszyscy widzieli co się działo. Mecz był telewizyjny, działały wideorejestratory, wszystko było pokazane jak na dłoni.
- System "challenge" się nie sprawdza?
- Moim zdaniem, jak na razie sprawdza się bardzo dobrze. Jedyne, czego mi brakuje, to możliwość weryfikowania piłek po bloku - wtedy byłoby idealnie. Tymczasem mamy sytuację, (podczas meczu JW - AZS Olsztyn - przyp. red.), gdy w pierwszym secie doganiamy rywala, przejmujemy kontrolę nad spotkaniem i pojawia się decyzja, która jest abstrakcyjna, wyrwana nie wiadomo skąd. Do tego, zaraz za nią idzie żółta kartka dla Michała Kubiaka - za to, że krzyczał iż nie dotknął piłki. Kuriozalna sytuacja, która nie powinna mieć miejsca. Ale zdarzyła się i mecz trwał o jeden set dłużej.
- Po każdej spornej akcji w meczu z Indykpolem brazylijski rozgrywający natychmiast posyłał piłkę do pana, by mógł pan odreagować....
- Tak rzeczywiście się zdarzyło podczas spotkania z Olsztynem, ale był to przypadek. I nie chodziło o rozładowanie emocji. Wiadomo, że po takich spornych sytuacjach zazwyczaj idzie "smuga", czyli seria straconych punktów i najważniejsze jest, żeby jak najszybciej zdobyć punkt, zrobić przejście i wrócić do rytmu.
- I pan, jako kapitan wziął ten ciężar na swoje barki?
- Widocznie akurat w tym meczu "Rafa" mi zaufał, ale w naszej drużynie każdy zawodnik, który znajduje się na boisku jest w stanie pociągnąć grę zespołu. Tym razem, momentami padło na mnie. Najważniejszy jest końcowy rezultat.
- Po spotkaniu sparingowym z Iskrą Odincowo stwierdziłam, że rola kapitana wpłynęła na pana bardzo dobrze, zgasiła pana emocje. Teraz, po kilku meczach ligowych odnoszę wrażenie, że ona trochę panu ciąży, tłamsi.
- Nie do końca to prawda. Wracam po kontuzji do gry i tej energii czy siły witalnej nie mam jeszcze aż tak dużo, jak miałem wcześniej. Muszę też uważać na różne rzeczy, bo choć od kontuzji minęło sporo czasu, to łydka, jedna i druga zresztą, cały czas są obciążone, muszę ciągle się kontrolować. Rola kapitana mi nie ciąży. To duży zaszczyt, honor i staram się wywiązywać z niej najlepiej, jak potrafię. Na razie żadne narzekania ze strony kolegów do mnie nie doszły, więc mam nadzieję, że jest ok.
- To dopiero początek sezonu, a JW już ma na koncie niepodważalny sukces - srebro na KMŚ. Co, poza medalem dał wam turniej w Katarze?
- Nikt nie stawiał nas w roli faworytów. My znaliśmy swoją siłę, ale założyliśmy sobie bardzo spokojne podejście do tej rywalizacji, małymi kroczkami. To zdało egzamin. Turniej bardzo nam pomógł, scementował nas, staliśmy się drużyną. Nie jest już tak, jak choćby w meczu z Częstochową czy Warszawą, gdy w trudnych momentach, po jakichś dziwnych akcjach rozchodziliśmy się po kątach.
- Podpisując kontrakt w Jastrzębiu, podkreślał pan, że decydujący wpływ miała osoba Lorenzo Bernardiego, przyjaciela i mentora. Bernardi jako trener nie rozczarował pana?
- Nie mógł mnie rozczarować. Tym bardziej, że już po bardzo krótkiej współpracy odnieśliśmy duży sukces, bo klubowe wicemistrzostwo świata to jest spore osiągnięcie. Poza tym, podczas sezonu reprezentacyjnego przez pięć miesięcy w ogóle nie przyjmowałem zagrywki, a tymczasem ten element w moim wykonaniu dziś wygląda znacznie lepiej, niż chociażby w kwietniu tego roku, podczas play off-ów w barwach Politechniki. Jestem usatysfakcjonowany tą współpracy, ale mamy jeszcze kilka sfer, nad którymi musimy popracować.
- Na przykład?
- Najbardziej denerwuje mnie moja zagrywka, która w sparingach przedsezonowych wyglądała rewelacyjnie i nagle znowu jakby ręką odjął. Mówiąc wprost, wygląda średnio. Dlatego często przechodzę na serw szybujący, który też daje niezłe efekty, ale moim priorytetem jest by zagrywać z wyskoku, w pełni wykorzystać swój potencjał. A myślę, że mam spore możliwości, bo i skaczę i jestem silny, technikę też jakąś posiadam. Uważam, że mój serwis powinien wyglądać znacznie lepiej.
- Wasza przyjaźń z Bernardim nie ucierpiała po pana przyjściu do Jastrzębia?
- Absolutnie nie. Nawet nie było dotąd żadnej sytuacji, w której doszłoby do ostrej wymiany zdań.
- Jedna chyba była, podczas KMŚ, gdy trener zdjął pana z boiska i udzielił dość ostrej reprymendy...
- Nie, na pewno to nie były ostre słowa. Raczej jakieś konkretne uwagi, może wypowiedziane w emocjach, ale to normalne w ferworze walki. Za długo się znamy, żeby dopuścić do sytuacji,w której byśmy się kłócili.
- Podczas meczów trener Bernardi czasem potrafi wybuchnąć, ale częściej zachowuje spokój, traktuje zawodników niemal po "ojcowsku". Jaki naprawdę jest Lorenzo Bernardi?
- "Lolo" był ekspresyjnym zawodnikiem. To nie był typ pokorny, który chodził dookoła boiska i się nie odzywał. Teraz też nie jest, ale on potrafi panować nad swoimi emocjami. Doskonale wie kiedy ma wstrząsnąć zespołem, a kiedy zachować spokój i, że tak powiem, pogłaskać po głowie. To jest jego bardzo cenna zaleta.
- W najbliższy wtorek Jastrzębie rozegra zaległy mecz z Delectą. Pana nie było rok temu w śląskiej drużynie, ale ci, którzy byli mają coś do udowodnienia kolegom z Bydgoszczy....
- Szczerze....niewielu ich tutaj zostało. Ja akurat lubię halę w Bydgoszczy. Łuczniczka dobrze kojarzy mi się nie tylko z meczów ligowych, także z reprezentacyjnych. Tyle, że większość chłopaków z drużyny jeszcze tam nie grała. Na pewno nie będzie to spacerek - my jedziemy tam po wygraną, bo potrzebujemy punktów. Dla Delecty będzie to weryfikacja potencjału.